Z Papui-Nowej Gwinei nie chciał wracać, bo tam było "kolorowo", a Polska była "blada". Ale Polska zbrązowiała. I teraz misje przeniosły się do Europy. – Ech… Globalizacji nie unikniemy – mówi o. Edward Osiecki.
Rano urzęduje tu Christopher, Kameruńczyk. Jest jak dobra sekretarka. Przyjmuje, wita, zapisuje. Potem, gdy ludzi przychodzi coraz więcej, zastępuje go zakonnica Maria: dwa lata w Hongkongu na misjach, dwa języki obce. Rozmawia, słucha i dzwoni. Ostatnio chyba ze 300 telefonów wykonała, bo zaprzyjaźniona rodzina z Czeczenii (trójka małych dzieci), otwarci, spokojni ludzie, szukała mieszkania do wynajęcia. Siostra obdzwoniła pół Warszawy. Gdy na końcu padało: „pochodzą z Czeczenii”, „gościnni” warszawiacy 300 razy rzucali słuchawką. Przykro. Ale zwykle praca w „Migrancie” jest radośniejsza. – O, wchodzą moi ulubieńcy, moje „dzieci” przyszły do szkoły – śmieje się s. Maria, pokazując na drzwi. – Ta malutka to ma ze dwanaście lat, najstarsi są po trzydziestce. Najpierw kilkanaście godzin pracy na stadionie, potem tu – na polski. „Malutka” i reszta wieszają kurtki. Ciasno, jedna przy drugiej, bo dzisiaj samych Wietnamczyków będzie w „Migrancie” ze trzydziestu. Wciąż dzwoni domofon. Na niezwykłą, współczesną Wieżę Babel na poddaszu praskiej kamienicy prowadzą zwykłe schody.
Te twarde polskie „Ce”
Do „Migranta” przychodzą… wszyscy. Skośne oczy i czarne oczy, porozumiewają się na migi, mieszaniną angielskiego, polskiego. Ci z Afryki, którzy najczęściej okupują komputery, czasem znają francuski. Ale nawet jakby i nie znali, to „no problem”. Jak ludzie chcą, będą razem. W „Migrancie” pachnie herbatą. Idą jej hektolitry, do tego mnóstwo cukru. Europejczycy piją zwykłą, w torebkach. Ci z Dalekiego Wschodu – zieloną. Suszone liście po zalaniu wrzątkiem rozwijają się, wypełniając całą szklankę. – No, zielona jest najlepsza. Dla wszystkich – kiwa głową starszy, siwawy mężczyzna. – I dla dorosłych, i dla dzieci, i dla kobiet karmiących, bo smakuje jak siano – mruga porozumiewawczo. Ojciec Edward Osiecki, werbista, najpierw misjonarz w Papui-Nowej Gwinei, potem twórca ośrodka dla obcokrajowców „Migrant” i duszpasterz Wietnamczyków mieszkających w Polsce.
Harmider. Czarnowłose dziewczyny tłoczą się przy czajniku i kubkach. W końcu gorąca herbata ląduje na stolikach, obok kartek i długopisów. Zaczyna się lekcja. W dwóch salkach dwie grupy: mniej i bardziej zaawansowana. Pierwsza duka alfabet. Młodzi Wietnamczycy powtarzają za lektorami: „a, be, cie”...
– No dobra, ale nie „cie”. Mówimy twardziej: „ce” – instruuje Janek, wolontariusz, student stosunków międzykulturowych, który niedawno wrócił ze stypendium z Wietnamu. Razem z Krzyśkiem (stosunki międzynarodowe, dwa lata stypendium w Hanoi) przyszli do „Migranta”, bo po prostu potrzebna była pomoc. – A dla nas to też dobra rzecz – kontakt z językiem, z Wietnamczykami. Lubię tych ludzi – mówi Krzysiek. Rzeczywiście, „tych ludzi” nie da się nie lubić. Otwarci (jeśli się przed nimi nie zamyka), życzliwi (jeśli traktuje się ich życzliwie). – I nieprawdopodobnie wręcz radośni – kończy wyliczankę wietnamskich zalet s. Maria. – Po tym, co przeszli, choćby po 1000-letniej chińskiej okupacji, nauczyli się optymizmu i wiary w przyszłość. My, Polacy, z natury jesteśmy pesymiści. Możemy się tylko uczyć. – Ce, ce, cie, sie – ćwiczą kursanci, z trudem „po polsku” ustawiając usta. W drugiej zaawansowanej grupie odmiana czasowników: „Oni chodzicie do sklepu?” – Dobcie? – pyta lektorkę wolontariuszkę 20-letni Nguyen. Jest tu od czterech miesięcy. Gdy zarobi na godne życie, chce wrócić do kraju. Nie wie, czy będzie mógł…
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Puścikowska