Płonące szyszki wystrzeliwały z pożaru na odległość dwustu metrów. I zapalały nowe połacie lasu, za plecami zszokowanych rozmiarami katastrofy strażaków. 26 sierpnia mija 15. rocznica największego pożaru w Europie po II wojnie światowej.
Doszło do tego wczesnym popołudniem 26 sierpnia 1992 roku. Z nieba wciąż lał się żar, temperatura dochodziła do 38 stopni Celsjusza w cieniu. Na ogromny las między województwami katowickim i opolskim już od maja nie spadła ani kropla deszczu. Ściółka leśna miała zaledwie 8–10 procent wilgotności. I właśnie podczas tej ekstremalnej suszy na wysuszoną trawę przy torach posypały się iskry z hamującego pociągu. W dodatku na całej długości hamowania. Już w chwili powstania pożar miał trzysta metrów szerokości. Płomienie z przerażającą łatwością wspięły się na korony sosen, przeskoczyły nad ulicą i rozszalały się w ogromnym borze. A potem, dwie godziny po wybuchu pożaru, doszło do tragedii.
Jeden huk, jeden syk
Druh Andrzej Malinowski, ochotniczy strażak z pobliskiej wsi Kłodnica, wjechał z konwojem wozów strażackich w leśną przecinkę. Ochotnicy spotkali tu zawodowych strażaków z Raciborza. W sumie pięć wozów i dwudziestu chłopa. Rozciągnęli węże, włączyli motopompy, trysnęła woda. I wtedy nagle... wiatr zmienił kierunek. Wysoka jak wieżowiec ściana ognia błyskawicznie zakręciła w lewo i runęła wprost na dwudziestu nieszczęsnych strażaków. Strażackie samochody spłonęły jak zapałki. Mężczyźni rzucili się do szalonego biegu przez las. Ale tylko osiemnastu dotarło w bezpieczne miejsce. Gdzie pozostałych dwóch?
Wkrótce w to miejsce przebiła się następna grupa strażaków. Utorowali sobie drogę armatkami wodnymi.
Ciało dowódcy zmiany z raciborskiej straży, Andrzeja Kaczyny, znaleźli we wraku wozu strażackiego. Być może strażak liczył, że w szoferce przetrwa uderzenie ognia. Kilkanaście metrów dalej, między sczerniałymi kikutami drzew, leżało ciało druha Andrzeja Malinowskiego. Obaj polegli strażacy byli żonaci. Ochotnik Malinowski osierocił troje dzieci. – Uciekał w złą stronę? – pytam dzisiaj Gerarda Wranika, dowódcę Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej PSP w Raciborzu. Strażak kręci głową. – A był pan kiedyś w lesie w czasie pożaru? Dym dookoła jest taki, że trudno poznać, gdzie trzeba uciekać – mówi.
W czasie tamtej akcji Gerard Wranik też kilka razy był w sytuacjach, w których życie jego i kolegów wisiało na włosku. – Wiatr robił wtedy, co chciał. Na przykład gasimy, gasimy, a tu nagle ogień skręca i wszystko idzie prosto na nas. Jeden huk, jeden syk. I ta ściana ognia nad nami. Zazwyczaj tego nie wspominam, żeby żony nie stresować – mówi. – I co wtedy? – Krzyczymy, rzucamy węże, biegiem do auta i gnamy wozami przez las. W takiej chwili nie ma innej opcji. I jedziemy w ciemno, bo w tym dymie widoczność wynosi kilka metrów, a chwilami zero. Nie wiemy, czy ogień jest przed, czy za nami. Albo czy zaraz nie uderzymy w zwalone drzewo. I ta odpowiedzialność, bo prowadzę dziewięć wozów, które gnają tuż za mną – wspomina. – Na piechotę nie dalibyście rady uciec? – W przynajmniej jednym przypadku piechotą nie mielibyśmy szans – mówi.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Przemysław Kucharczak