W samym środku europejskiej stolicy wschodni bazar i współczesna wieża Babel. Na stadionie (nazwa oficjalna „Jarmark Europa”) zaopatruje się pół Warszawy. Pełno tu wietnamskich handlarzy i zachodnich turystów. Czas na zakupy ekstremalne. Ostatnie...
Aby zrobić materiał o stadionie, należy: napisać podanie do kierownictwa „Jarmarku” i uzasadnić, dlaczego właśnie o „Jarmarku”. Trzeba zdobyć zgodę na robienie zdjęć. Otrzymujemy bez problemu. Rutynowo otrzymujemy też ochroniarza. Bez zezwolenia i bodyguarda, wchodzisz ze sprzętem na własną odpowiedzialność. Nasz ochroniarz ma dwa metry wzrostu i na ochroniarski sposób jest miły. Co prawda do „takiej” roboty się nie kwapi, bo on tu już niejedną akcję ma za sobą, ale skoro teraz „takich jednych” musi pilnować, to trudno. Mamy iść, gdzie chcemy i „robić, co uważamy”. On będzie szedł za nami. Jest wczesny ranek, środek tygodnia. Handel się rozkręca.
Wszystko na sprzedaż?
– Pogada pan z nami o stadionie? Ile tu w ogóle nacji pracuje? – pytamy handlarza papierosów (kwestię akcyzy ostentacyjnie przemilczmy...). Handlarz zastanawia się chwilę, woła pomocnika. Ustalają dane liczbowe. – Oj, to być musi nawet z 17 narodów, a może i ze 25? No bo same państwa byłego wschodniego bloku to już kupa ludzi. A dodać tych wszystkich ciemnoskórych, skośnookich. Pani, przecież tego się ani policzyć, ani zapamiętać nie da. Drugie pytanie: o bezpieczeństwo. Czy policja i dwie firmy ochroniarskie dają sobie radę? (Na obliczu ochroniarza pojawia się nikły grymas ironicznego uśmiechu). Pan handlarz krótko: – A ile dajecie za informację? Informacja kosztuje, tak jak i wszystko! – Wszystko jest na sprzedaż? – No może nie, ale upoważniony nie jestem do takich informacji – mówi handlarz dość wyniośle. – Proszę się zgłosić do oficjalnych władz stadionu. Oni powiedzą. Może i powiedzą. Ale oficjalnej wersji nie jesteśmy ciekawi.
Umar i Krystyna
Wdrapujemy się na samą koronę. Tu jest najbarwniej i, jak twierdzi nasz ochroniarz, najniebezpieczniej. Egzotyczny miszmasz. Wkoło pachnie dziwnym jedzeniem, słychać dziwne języki. Mijamy szeregi matrioszek, co są podobno z samego centrum Rosji przywiezione (nasz bodyguard mruży porozumiewawczo oko) i kilka mosiężnych Leninów nieznanego pochodzenia. Na prowizorycznych ladach piętrzą się stosy bielizny. Firmy rodzime, made in China i firmy – krzaki. Przyzwoicie wyglądają dziecięce czapeczki (kupuję jedną, bo kosztuje dwa razy mniej niż w Centrum). Na stosy perfum, pomadek i kremów, co w palącym słońcu nabierają mocy, jakoś się nie łaszę. – Pani, kup pani bluzka. Tanio pani. Najka prawdziwa. W sklepie takiej nie ma, pani – zachwala swój towar ciemnoskóry chłopak z dredami.
Kilka kroków dalej sprzedawca (też ciemnoskóry, choć na pierwszy rzut oka z zupełnie innego kontynentu), w zielonej bejsbolówce prezentuje dresy i sportowe buty. – Skąd jesteś? – Z Pakistanu. Mam na imię Umar. Kupuję od Turków, spsiedaję, kupuję, spsiedaję. Trzeba jakoś zić. Tylko nie roziumiem: dlaciego Polacy zabiorą Polakom ten stadion? My, obciokrajowci się nie licimy, to roziumiem, ale żeby Polakom takie świństwo robić? – Umar, jak długo jesteś w Polsce? Świetnie po polsku mówisz… – Dziesięć miesięcy. Umar nie poda nazwiska, zdjęć też nie chce. Długo za to przeprasza. – Nie ma sprawy Umar, to wolny kraj. Powodzenia w handlu.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Puścikowska