– Jak się czujesz, kiedy pół autobusu woła do ciebie „mamo” – zapytała ją kiedyś kuzynka. – Chyba jestem dumna – przyznała po zastanowieniu Marta Ciesielska.
Ja ich nie urodziłam, ale czuję się ich mamą. Jestem przy nich w dzień i w nocy. Razem płaczemy, razem przeżywamy to życie – wyznaje. Od stycznia 2006 roku z mężem Markiem stworzyli rodzinny dom dziecka dla ośmiorga dzieci. Tu wszystko jest w innej skali. Na drugie śniadanie muszą im kupować 16 bułek.
Na pierwsze idą dwa litry mleka, trzy paczki musli. – Nie ma u nas tańszych, familijnych opakowań – żali się Marta. Na walentynki zamiast kwiatów mąż kupił jej zmywarkę. Bo w ciągu dnia same dzieci jedzą z 32 talerzy. W sklepach szukają dużych garnków. Ich największy jest pięciolitrowy. Marta czuwa nad wszystkim. Prawdziwe mistrzostwo świata to fakt, że pamięta, jakie ciuszki nosi każde dziecko. Po praniu bezbłędnie wkłada do ich koszyczków w szafie nawet majtki i skarpetki. Tylko rajstopy jej się mylą. W nocy nasłuchuje, czy nie jest komuś potrzebna. Kiedy słyszy jak Anusia, cierpiąca na chorobę sierocą, kołysze się we śnie, aż całe łóżko się tłucze, biegnie, żeby ją przytulić.
Prostowanie
Marta od dzieciństwa lubiła dzieci. Jej mama Teresa też. – Stąd mam taki zapał – odkrywa. – Do domu rodzinnego w Tarsiborze zawsze schodziło się „pół wsi”, czasem nawet szesnaścioro jej rówieśników. Jeszcze w technikum ceramicznym w Chodzieży pracowała jako wolontariuszka na obozach dla dzieci niepełnosprawnych. Była instruktorką PCK. Już przed ślubem wiedzieli, że nie będą mieć własnych dzieci. Chcieli adoptować chłopczyka z AIDS. Nie wyszło z powodu za małej służbówki. W 2001 roku poszli na przeszkolenie, żeby zostać rodziną zastępczą w pogotowiu opiekuńczym. Trzeba było być stale gotowym na przyjęcie nowego domownika. – Czasem w nocy policja stawała w drzwiach z dzieckiem – opowiada. – Potem zaczynało się bieganie po sądach, lekarzach specjalistach.
Wychowywała je dla kogoś – trafiały do adopcji. Dotąd uważa je za członków rodziny. W sumie z obecnymi ma ich 28. Przegląda albumy zdjęć. – To Mambo z upośledzeniem umysłowym, rzucał krzesełkami. Przez dwa i pół miesiąca jego pobytu nie przespałam nocy. Wojtuś senior i junior, cudowne dzieci – pokazuje fotografie. – Trzeba zobaczyć zdjęcia, jak przychodzili i odchodzili. Pięknieli, miłość ich zmieniała. Najgorsze były rozstania. Rodzina adopcyjna jest na całe życie, my tylko do osiemnastki – tłumaczyła sobie. – Chciałam wziąć ich los w swoje ręce, podczas długofalowego wychowania można ich lepiej wyprostować. Zdecydowali się na rodzinny dom dziecka. Tylko Marek postawił ultimatum: – Dwupokojowe mieszkanie zamieniamy na dom. Dyrektorka MOPS-u zaproponowała im peryferie Wrocławia, dzielnicę Fabryczna.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych