Uratowała dwa i pół tysiąca żydowskich dzieci, dwukrotnie więcej niż Oskar Schindler. A jednak nazwiska skromnej Polki Ireny Sendler nie znajdziemy w podręcznikach historii. Jest szansa, że to się zmieni.
Za wysokim murem getto. Tysiące ludzi stłoczonych na wąskich ulicach. Wielu umiera z głodu. To zaplanowana akcja wyniszczenia ludności żydowskiej, znacznie tańsza niż komory Treblinki. Młodziutka Irena Sendler, przechodząc rano obok bramy, widzi żebrzące dzieci. Inne leżą tuż obok przykryte gazetami. Nie żyją. – Tak nie może być! Trzeba ratować te dzieciaki! – wszystko w niej krzyczy. – Ale jak? W Polsce za pomoc Żydom grozi kara śmierci. Wielu znajomych zapłaciło już życiem…
Weszłam do piekła
Młoda pracownica pomocy społecznej nie daje za wygraną. Znajduje furtkę. Niemcy panicznie boją się, że szalejąca w getcie epidemia tyfusu przedostanie się poza mury. I choć nie wpu- szczają pracowników opieki społecznej, pozwalają, by wchodziły tu służby medyczne. Sendlerowa przebiera się za pielęgniarkę i wchodzi przez bramę getta. Pomaga jej dziesięć koleżanek. Noszą jedzenie, leki i pieniądze. Irena od 1942 roku współpracuje z Żegotą (Radą Pomocy Żydom), w której kieruje Sekcją Pomocy Dzieciom.
W Żegocie aktywnie działają m.in. Zofia Kossak-Szczucka i Władysław Bartoszewski. „Pielęgniarki” zaczynają wyprowadzać poza mury getta żydowskie dzieci. Najczęściej wywożą je ambulansem. By uniknąć kłopotów, dzieciom podają środki nasenne, a potem zapakowane w worki, pudła i kubły na śmieci wywożą je z getta. – Jeśli wpadniemy, powiemy, że wieziemy martwe ofiary tyfusu – pocieszają się „pielęgniarki”.
– W getcie było piekło. Docierałyśmy tam, mówiąc, że mamy możliwość ratowania dzieci – opowiada pani Irena. – Wówczas padało jedno pytanie: jaką dajemy gwarancję? Uczciwie odpowiadałam: żadnej. Wtedy odbywały się dantejskie sceny. Tata godził się na oddanie dziecka, a matka nie. Babcia tuliła dziecko najczulej i zalewając się łzami, mówiła: „za nic nie oddam wnuczki”. Czasem opuszczałam tę nieszczęsną rodzinę sama. Nazajutrz szłam sprawdzić, co stało się z całym domem. I często okazywało się, że wszyscy byli już na Umschlagplatz.
Dzieci wynoszono też przez piwnice graniczących z murem domów i przez budynek sądu. Dwóch zaufanych woźnych w tajemnicy wyprowadzało dzieci na aryjską stronę. Ta droga szybko jednak „spaliła się”. Odkryli ją szmalcownicy. Codziennie o szóstej rano motorniczy (mąż jednej z „pielęgniarek”) wsiadał do tramwaju, który czekał w zajezdni, po żydowskiej stronie. Nie dziwił się, gdy dostrzegał w wagonie karton z uśpionym dzieckiem.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz