Słuchało go już siedem milionów ludzi. A on z błyskiem w oku opowiadał: – Kiedyś myślałem, że Ewangelia to stek bzdur. Ooo, jak bardzo się myliłem!
Koloseum pęka w szwach. Za chwilkę na arenie lwy rozszarpią ciała trzech mężczyzn. Mogli uniknąć śmierci, ale do końca uparcie wyznawali, że Jezus jest Bogiem. Podnosi się krata. Stadion wyje. Tak rozpoczyna swą najnowszą książkę „Fundamenty wiary” Josh McDowell. To nie przypadek – opowiada – żyjemy zanurzeni po uszy w pogańskiej kulturze, a młodzi znajdują się na arenie Koloseum XXI wieku.
Nie zagrażają im lwy, ale spotkają więcej moralnych pokus niż chrześcijanie przez ostatnie dwa tysiące lat. Będą toczyli większe duchowe bitwy, walki emocjonalne i trudniejsze zmagania w relacjach międzyludzkich niż jakiekolwiek inne pokolenie w historii. Ale jest światło – woła McDowell, i wskazuje na krzyż. Zanim jednak odkrył jego wartość, przeszedł długą wędrówkę.
Co to za bzdury?
– Jako nastolatek szukałem intensywnie odpowiedzi na trzy pytania: „Kim jestem? Dlaczego jestem tutaj i dokąd zmierzam?” – opowiada. – Wychowałem się na farmie w Michigan. Większość farmerów jest bardzo praktyczna. Mój ojciec nauczył mnie, że „jeśli coś nie działa, wyrzuć to”. Religia była dla Josha jedynie zbiorem formułek i nakazów; „nie działała”, więc chłopak odrzucił ją. Zaczął studiować. Wierzył, że na nurtujące go pytania odpowie nauka. Srodze się zawiódł.
– Wiele rzeczy możesz znaleźć na uniwersytecie, ale zapisywać się tam, by odnaleźć swoją tożsamość, to daremne. Zagadywałem profesorów, szukając odpowiedzi na moje pytania. Kiedy widzieli, że nadchodzę, wyłączali światła, opuszczali żaluzje i zamykali drzwi na klucz, żeby tylko ze mną nie rozmawiać. Wkrótce uświadomiłem sobie, że nie znajdę tu rozwiązania moich wątpliwości.
A może działalność społeczna? Może wystarczy znaleźć szlachetny cel i oddać mu się bez reszty? – pomyślał, i zaczął biegać po różnych organizacjach studenckich. W końcu zaczął zajmować w nich znaczące pozycje. Piął się po szczeblach kariery. Pustka i ogromna tęsknota za poznaniem sensu życia wciąż spędzała mu sen z powiek. Wtedy zauważył w kampusie grupkę ludzi. Zafascynowali go, bo byli inni niż pozostali. – Wydawało się, że wiedzą, kim są i dokąd zmierzają – opowiada dziś. – Coś jeszcze w tej grupie przykuło moją uwagę. Wydawało się, że się kochali. Troszczyli się też o ludzi spoza ich grupy. To było coś nieznanego. Postanowiłem się z nimi zaprzyjaźnić.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marcin Jakimowicz