– „Tygrys”, czyli mój wuj Feliks Kowalik, ksiądz i żołnierz AK, nocą polował na niemieckie pociągi, w dzień polował na dusze – opowiada mężczyzna w kapitańskiej czapce. – My tu też polujemy: na zagubione i nieszczęśliwe dzieci. Dajemy im trzy tygodnie prawdziwego dzieciństwa.
Czerstwa, ogorzała twarz, dziarski krok. Zawsze z nieodłącznym megafonem: – Czas na kąpiel, „jedynki” do wody – komenderuje, a z namiotów ciągną obozowicze. Kierunek: zagajnik, za którym rozciąga się malowniczy widok: jezioro Bełdany, jedna z odnóg Śniardw. Kilka kroków po schodkach, drewniany pomost i upragniony chłód wody. Kormorany, które siedziały na pobliskich drzewach, odlatują w popłochu.
– Hej, kapiszonie jeden, dlaczegoś się wcześniej z wodą nie oswoił? – grzmi tuba ks. Mirosława Mikulskiego, który spod kapitańskiej czapki groźnie zerka na niesfornego nastolatka. – Uczymy, upominamy, że ostrożnie trzeba, spokojnie… Mówić to im można bezustannie – mruczy pod nosem i dobrotliwie patrzy na rozbawioną, wesołą gromadkę.
Małe cuda nad Bełdanami
Obóz „Tygrysy 2006” nie ma dokładnego adresu. To gdzieś między Kamieniem a Wygranymi, kilkanaście kilometrów od Rucianego-Nidy. Ale miejscowi znają obóz i jego twórcę: – O, to tam, trzeba trzy kilometry lasem jechać, a potem to już widać, taki krąg namiotów – mówi sprzedawczyni w najbliższym sklepie, w Kamieniu. – Ten ksiądz to podobno kapelan sportowców był, a tyle lat już się dzieciakami zajmuje. I to takimi, wie pani, z domów dziecka i z rodzin pijących.
Kręta, niewygodna piaszczysta droga przez las. Tylko strzałki z napisem „Tygrysy” wskazują, że to już blisko. Daleko, na końcu wielkiej polany, majaczą kontury namiotów. Obóz ogrodzony drewnianym parkanem, bramy i obozowiczów strzeże tygrys, co go z wielkim wysiłkiem zrobiły małe ręce. Stojące na straży dzieci, podbiegają i krzyczą: – Proszę wjechać, witamy!
Pośrodku obozu stoi ołtarz polowy. Drewniany, z pięknym witrażem. – A historia naszej kaplicy jest taka: nie mieliśmy pieniędzy na jej postawienie, a wiedzieliśmy, że postawić ją musimy – opowiada ks. Mikulski. – Brakowało drewna i 7 tys. złotych za robociznę. Zadzwonił telefon: drewno dostaniemy za darmo. Zadzwonił drugi: ktoś poprosił o numer konta, bo gdzieś w telewizji o nas usłyszał. Po dwóch tygodniach mieliśmy przelew – starczyło i na kaplicę, i na zapłacenie za transport i złożenie czterech domków, które otrzymaliśmy w prezencie.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Puścikowska