Pracując nad świątecznym numerem GN, zawsze zastanawiamy się, w jaki sposób podsumować kończą-cy się rok. Osobno puentujemy wydarzenia kulturalne, osobno polityczne. W tym roku postanowiłem Państwa przekonać, że – przynajmniej w nauce – podsumowywanie ma krótkie nogi.
Kto jest największym fizykiem wszech czasów? W dziesiątkach, a może nawet setkach sondaży, zwykle wygrywa Albert Einstein. W pewnym sensie jest postacią kultową. Jego wzór E=mc² stał się niemalże ikoną. I słusznie, bo mówi, że materia to forma energii. Einstein był autorem ogólnej i szczególnej teorii względności. Któż nie słyszał o teorii względności? Tyle tylko że najbardziej prestiżową nagrodę w świecie nauki, Nagrodę Nobla, Einstein otrzymał za coś innego, za wytłumaczenie efektu fotoelektrycznego. Nagrodę odbierał w 1921 roku, czyli 16 lat po stworzeniu szczególnej teorii względności, i 6 lat po ukończeniu prac nad ogólną teorią względności. Choć naukowca zgłaszano do Nagrody Nobla aż 10 razy, i robiły to takie sławy nauki jak m.in. Wilhelm Ostwald (twórca chemii fizycznej i noblista z chemii z 1909 roku), Max Planck (twórca teorii kwantów, mechaniki kwantowej i noblista z fizyki w 1918 roku) czy Hendrik Antoon Lorentz (jego imieniem nazwano transformację umożliwiającą „przeskakiwanie” pomiędzy układami odniesienia, sam był noblistą z fizyki z 1902 roku), nikt nie zaproponował, by Einsteina nagrodzić za względność. W końcu Komitet Noblowski przyznał nagrodę, ale za wyjaśnienie efektu, choć ważnego, nieporównywalnie mniej istotnego niż dwie teorie, które wywróciły nasze postrzeganie świata.
Jak to sprawdzić?
Czy najtęższe głowy epoki nie poznały się na geniuszu Einsteina? W tym przypadku wyjaśnienie jest dosyć proste. W czasach, w których naukowiec żył, nie potrafiono sprawdzić, czy to, co stworzył, jest prawdą. Einstein był fizykiem teoretykiem. Jego laboratorium, jego aparaturą był ołówek, kartka papieru, ewentualnie kreda i tablica. Wyjaśnienie efektu fotoelektrycznego to było coś! Wcześniej obserwowano zjawisko i kompletnie go nie rozumiano. Nauka rozwija się wielotorowo. Nigdy nie wiadomo, czy wielkie odkrycie jest naprawdę wielkie, czy tylko nam się tak dzisiaj wydaje. Często problemem jest weryfikacja. Jak stwierdzić, czy jakaś teoria jest przełomowa, skoro nie da się sprawdzić, czy jest prawdziwa? A to, że teoretycy czasami o dziesięciolecia wyprzedzają metody eksperymentalne w praktyce, znaczy tylko tyle, że mało która teoria, gdy powstawała, była brana na poważnie. Co więcej, największe teorie w nauce rodzą się długo. Są długo dyskutowane i dopracowywane. Tak było np. z teorią Wielkiego Wybuchu.
Pierwszymi, którzy w ogóle rozważali to, że wszechświat się rozszerza, byli Friedmann (w 1922 roku) i Lemaître (w 1927 roku). Teorię Wielkiego Wybuchu (albo jak nazywano ją na początku „pierwotnego atomu”) niewielu potraktowało jednak poważnie. Sam wielki Albert Einstein (już wtedy noblista) uważał, że wszechświat jest stacjonarny. Naukowcy na temat początków wszechświata spierali się przez ponad 30 lat. Gdy w latach 60. XX wieku odkryto tzw. mikrofalowe promieniowanie tła, uznano, że sprawa jest przesądzona. Znaleziono echo Wielkiego Wybuchu, ale twórcy teorii Wielkiego Wybuchu nigdy nie zostali uhonorowani Noblem. Zresztą podobnie jak niemiecki meteorolog Alfred Wegener, który w 1929 roku sformułował teorię dryfu kontynentów, w skrócie mówiącą, że ziemskie kontynenty są w nieustannym ruchu, a w dalekiej przeszłości (kilkaset milionów lat temu) składały się na jeden kawałek lądu nazwany Pangeą, czyli „Wszechziemią”. Wagnera wyśmiewano, zakazywano mu publikowania w pismach naukowych i w końcu o nim zapomniano. Do teorii wrócono dopiero w drugiej połowie XX wieku, gdy odkryto zjawisko spreadingu, czyli rozrastania się dna oceanicznego. Tyle tylko że wtedy Wagner od ponad 20 lat już nie żył.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Tomasz Rożek