Kolejne wypowiedzi watykańskiego sekretarza stanu mogą tworzyć – zupełnie bezpodstawnie – konflikt sumienia u wielu katolików. W tym katolików ukraińskich, broniących swoich rodzin, domów, kościołów, ojczyzny.
07.04.2022 15:26 GOSC.PL
Parę tygodni temu pisałem, że dalsze istnienie watykańskiej dyplomacji może przynosić więcej szkód niż zysków w podstawowej misji Kościoła, jaką jest ewangelizacja. Kolejne wypowiedzi watykańskiego sekretarza stanu tylko mnie w tym utwierdzają. Kard. Pietro Parolin niemal na jednym oddechu mówi o prawie Ukrainy „do uzasadnionej obrony", a zarazem ubolewa nad tym, że kraje zachodnie dostarczają broniącej się (chyba zasadnie?) Ukrainie broń, bo "to może wywołać eskalację"… To trochę tak, jak gdyby mówić głodnemu, że ma prawo zaspokoić swój głód, ale zarazem sprzeciwiać się dostarczaniu mu żywności...
Wypowiedź kard. Parolina trochę koresponduje z wypowiedzią niemieckiego biskupa Petera Kohlgrafa, który twierdzi, że dostawy broni na Ukrainę mogą sprowokować Rosję do rozmieszczenia broni nuklearnej. Do tego stawia pytanie, "czy Mariupol byłby dziś tak zdewastowany, gdyby ukraińskie wojsko wycofało się na czas – czyli skapitulowało". A na końcu dodaje, że muszą być wyczerpane wszystkie opcje dyplomatyczne, aby – uwaga – "prezydent Putin mógł wyjść z tej wojny bez utraty twarzy".
Obaj hierarchowie – Parolin i Kohlgraf – ciągle chyba nie chcą zrozumieć, że Ukraina trzyma się jeszcze i odpiera atak tylko dlatego, że trochę tej broni jednak dostała. A sposobem na to, by zapanował pokój, z pewnością nie są starania, by zbrodniarz ocalił swój wizerunek. Sposobem na pokój nie jest też kapitulacja ofiar – to wojna, w której każde zwycięstwo zbrodniarza będzie zachętą do kolejnych zbrodni w kolejnych miejscach.
Po kolejnych pacyfistycznych – wcale nie służących pokojowi, wprost przeciwnie – wypowiedziach płynących czy to z Watykanu, czy z innych kręgów kościelnych, można powiedzieć tylko jedno: skoro już panowie pomóc nie chcą, nie mogą czy nie umieją, to niech przynajmniej nie przeszkadzają.
I nie bójmy się również w dosadnych słowach nazywać to, co w Kościele jest dla nas niezrozumiałe lub na co zwyczajnie nie powinno być miejsca. Dotknęła mnie szczerość ostatniego felietonu o. Wojciecha Ziółka, pisanego na Syberii, publikowanego na łamach „W Drodze”: „Czy można nie płakać, widząc kilkuletniego chłopczyka idącego w tłumie uchodźców z jakąś wleczoną po ziemi reklamówką, ale bez nikogo obok, osamotnionego i tak żałośnie płaczącego, jakby tym pełnym żalu płaczem chciał przebić Niebo, które na takie tragedie pozwala? Całym sercem dołączam do tej żałosnej, dziecięcej skargi. Słyszysz?! Słyszysz??!! Nie umiem Cię odnaleźć w tym morzu cierpienia i niesprawiedliwości. Nie umiem usłyszeć Cię ani w gładkich słowach watykańskiej dyplomacji, ani w pięknoduchowskich tekstach watykańsko-jezuickiej „La Civiltà Cattolica”, gdzie radzą, aby w tym trudnym czasie sięgnąć po powieści Dostojewskiego czy włączyć muzykę Czajkowskiego (…)”.
Albo nauczymy się wreszcie w Kościele mówić również takim konkretnym językiem o naszym bólu (nie jest on „mniej biblijny”, co potwierdzą chyba autorzy niektórych Psalmów czy Lamentacji), albo udusimy się od dyplomatycznych formułek, które w wydaniu kościelnym brzmią jeszcze mniej strawnie niż w wydaniu „światowym”.
Zobacz: Wszystkie komentarze Jacka Dziedziny na temat wojny w Ukrainie
Jacek Dziedzina