Jesteśmy skazani na wewnętrzne rozdarcie. Między szukaniem królestwa Bożego i jego sprawiedliwości a koniecznością obrony przed agresorem za pomocą środków z porządku tego świata.
27.03.2022 14:35 GOSC.PL
Plac Świętego Piotra w Watykanie unsplash
Ta wojna ma charakter totalny. Nie tylko ze względu na barbarzyński charakter działań rosyjskiego agresora w samej Ukrainie. Nie tylko ze względu na ruszenie z posad bryły świata. Ta wojna dotyka najbardziej wrażliwych miejsc we wnętrzu każdego, kto chce wierzyć, że już tu, na Ziemi, mamy prawo pragnąć i łaknąć sprawiedliwości. Nawet jeśli rozum i wiara zgodnie podpowiadają, że raju na ziemi nie stworzymy; i że pacyfistyczny „raj na ziemi” to nie to samo, co budowanie królestwa Bożego tu i teraz. Wojna dotyka również najbardziej wrażliwych miejsc we wnętrzu każdego, kto zainwestował wiele czasu i sił duchowych (otwartych na łaskę) do budowania własnej (i innych) tożsamości opartej o autorytet Słowa Bożego bardziej niż o potok słów płynących codziennie medialnym strumieniem. Te dwie rzeczywistości niekoniecznie występują oddzielnie, przeciwnie - często spotykają się razem w człowieku, na pewno w człowieku wierzącym. Spotykają i wywołują naturalne starcie, napięcie, dyskusję z samym sobą. To też jest część tej totalnej wojny.
Chyba wszyscy zgodzimy się, że to starcie i napięcie jest widoczne w odbiorze i dyskusji, jaką toczymy wokół reakcji Watykanu i papieża na wojnę w Ukrainie. Sam nie umiałem sobie poradzić z wieloma wypowiedziami czy to papieża, czy nawet bardziej kard. Pietro Parolina. Brakowało mi w tym wszystkim roztropności węży, do której sam Jezus zachęcał uczniów, posyłając ich jak owce między wilki. Nieskazitelni jak gołębie, ale roztropni jak węże. Nie dający wilkom możliwości wykorzystania swojej naiwności do ich niecnych celów. A wszelki przekaz płynący z Watykanu, z którego nie do końca było wiadomo, kto tak naprawdę jest przyczyną dziejącego się zła, wszelkie nawoływania do „wykazania dobrej woli” przez strony konfliktu - to doskonała pożywka dla kremlowskiej propagandy, która bez przerwy przekonuje świat (i samą siebie), że to brak dobrej woli Ukraińców „zmusił” Rosję do „operacji specjalnej”.
Nie inaczej z oceną spontanicznej, krytycznej wypowiedzi papieża o zwiększeniu środków na zbrojenia do 2 proc. PKB przez niektóre kraje (zresztą, obowiązujący od dawna na papierze wymóg dla wszystkich członków NATO). Tak, ja też wolałbym, by każdy podzielał moje, papieża i zdecydowanej większości cywilizowanego świata pragnienie życia w pokoju. Ponieważ jednak nie każdy podziela nasze dobre pragnienia - właśnie dla pokoju i bezpieczeństwa ta pokojowa nastawiona część ludzkości musi się zbroić. Bo taki jest sens - wbrew różnym pacyfistycznym teoriom - podnoszenia środków na zbrojenia przez państwa, które nikomu nie zagrażają: sprawić, by myślący kategoriami podboju agresor nawet nie próbował rozważać ataku. Bo sztuką jest nie tyle wygranie wojny z agresorem (straty i ofiary i tak będą), ale stworzenie klimatu i warunków, w których agresor nawet nie weźmie pod uwagę ataku, z obawy przed miażdżącą porażką.
W tym nieuniknionym napięciu między pragnieniem sprawiedliwości tu i teraz a budowaniem królestwa Boga konieczny jest jakiś - nomen omen - pakt o nieagresji. To znaczy niepisana umowa o wzajemnym uznaniu i poszanowaniu własnych kompetencji właściwych dla reprezentowanych przez siebie porządków. Watykan i papież nie może przecież kwestionować prawa narodów i państw do budowania własnego bezpieczeństwa również w oparciu o własny potencjał militarny. Potencjał konieczny właśnie to tego, by nie dopuścić do ataku ze strony agresora. To jasne, że papież swoją wypowiedzią o 2 proc. PKB nie wzywa do rozbrojenia, to nieuprawniona interpretacja jego słów. Papież słusznie uważa, że źródłem pokoju nie może być sam arsenał militarny, ale zupełnie inny sposób urządzenia i zarządzania światem. Jak już jednak powiedzieliśmy, ze względu na to, że nie każdy podziela nasze pokojowe usposobienie, właśnie dla utrzymania pokoju konieczne jest zbrojenie.
Ale ten „pakt o nieagresji”, to znaczy umowa o poszanowaniu własnych kompetencji, musi też obejmować drugi kierunek. Komentujący wypowiedzi i gesty papieża muszą przyjąć do wiadomości, że jego działanie nie może być kopią działań i wypowiedzi nawet najszlachetniejszych przywódców tego świata. Nie można zatem oceniać działań i gestów papieża wyłącznie przez pryzmat publicystycznych i politycznych oczekiwań. Zwłaszcza gdy mowa o działaniach czysto religijnych, duchowych. A takim był piątkowy akt zawierzenia ludzkości, zwłaszcza Rosji i Ukrainy, Niepokalanemu Sercu Maryi. Przyznam, nie znam się na objawieniach fatimskich. Nie wiem i nie chcę rozstrzygać, czy wypełnieniem prośby z Fatimy było zawierzenie, którego już dokonał Jan Paweł II w 1984 roku, czy dopełnił teraz tego dopiero Franciszek, czy może nawet i on - a takie głosy też się przewijają - jeszcze nie postawił kropki nad „i”.
Chcę tylko zwrócić uwagę na jeden wątek. W wielu komentarzach przewijał się zarzut, że papież „nie skorzystał” z okazji, by potępić Putina i Rosję nazwać agresorem. Tak, we wcześniejszych wypowiedziach Watykanu również i mnie tej jednoznaczności brakowało (choć z drugiej strony - to właśnie to wewnętrzne rozdarcie - wierzę, że większą moc niż przywoływanie nazwiska Putina miałoby wzywanie imienia Jezus nad Rosją). Ale w tym konkretnym momencie, w tym akcie zawierzenia, któremu towarzyszyło jednocześnie nabożeństwo pokutne, naprawdę drugorzędne - jakkolwiek to zabrzmi - znaczenie miało to, kto jest agresorem, a kto ofiarą. To nie jest próba relatywizowania odpowiedzialności - myślę, że w kontekście tego, co napisałem wyżej, i o czym pisałem już w poprzednich tygodniach - jest to chyba zrozumiałe.
Jeśli chcemy, by papież uszanował autonomię państw, chcących - słusznie - zbroić się w celu odstraszania agresora, to i my musimy uszanować ten porządek, w którym kluczem jest osobiste nawrócenie każdego z nas. Bo taki był sens piątkowego nabożeństwa pokutnego. Ono wcale nie było „obok tematu”, jak pisali niektórzy. Nie było kolejną próbą zmiękczenia przekazu o tej wojnie (jak, owszem, wiele poprzednich wypowiedzi). To było przetłumaczenie na nasze dzisiaj, na nasze tu i teraz tego fragmentu z Ewangelii: „W tym samym czasie przyszli niektórzy i donieśli Mu o Galilejczykach, których krew Piłat zmieszał z krwią ich ofiar. Jezus im odpowiedział: «Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie. Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloam i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie»” (Łk 13, 1-9).
Być może Kościołowi nie jest potrzebna dyplomacja - twierdzę tak od dawna, a wypowiedzi watykańskiej dyplomacji w kontekście wojny tylko mnie w tym utwierdziły. Ale jeśli Kościół ma zaproponować światu jakieś odpowiedzi na obecną sytuację, które nie będą kalką odpowiedzi, nawet najsłuszniejszych, dominujących w świecie, to musi to być właśnie takie prorockie wezwanie do własnego nawrócenia. To nie jest żadna ucieczka, żaden unik. Dla wierzących to klucz do zrozumienia duchowego znaczenia wydarzeń. Bez tego Kościół będzie tylko kolejnym ośrodkiem myśli społecznej lub centrum analiz strategicznych. Niestety, czasami Watykan w taką rolę wchodzi - zabierając głos w sprawach, które powinny jednak pozostać w kompetencji państw i obywateli, w tym świeckich katolików, którzy mogą spierać się o szczegółowe rozwiązania „palących kwestii społecznych”. I być może nadchodzi czas, by z Watykanu nie płynęły już pouczenia ani o ociepleniu klimatu, ani o szczepionkach, ani również o 2 proc. PKB na zbrojenia. Niech płynie za to - i niech nikt papieżowi w tym nie przeszkadza - prorockie wezwanie do rozumienia rzeczywistości szerzej niż podpowiada nam doczesne rozumienie sprawiedliwości i pokoju.
Czytaj więcej:
Jacek Dziedzina