Mądry ekspert po szkodzie

Analiza stosunków międzynarodowych to dość niewdzięczne zajęcie. Wszyscy przyznają ci rację…po 10-15 latach.

Dziś każdy jest ekspertem od polityki (nie)bezpieczeństwa, stosunków międzynarodowych, NATO, Rosji, Ukrainy, ba, nawet „nudny” Nord Stream 2 przeżywał przez parę dni swoją rehabilitację jako temat do obgadania w gronie znajomych. I nie mam nic przeciwko takiemu powszechnemu zainteresowaniu - jestem za demokratyzacją dyskusji o sprawach ważnych i ważniejszych; zupełnie nie rozumiem nawoływań, by takie tematy „zostawić ekspertom”. Podobnie, jak niepoważne byłoby wezwanie, by o sprawach religii i wiary wypowiadali się tylko teolodzy. Skoro przekupki na średniowiecznych targach kłóciły się o dogmaty i dyskutowały o przeciekach z odbywających się soborów i synodów, to i o własnym bezpieczeństwie człowiek z człowiekiem pogadać może. Choćby to kulawą logiką grzeszyło i do wniosków zbyt daleko idących prowadziło. 

Tyle tylko, że przy całej tej pochwale demokratyzacji dyskusji o sprawach ważnych i ważniejszych jedna rzecz każe nieco popsuć dobre samopoczucie: dlaczego przez długie lata tematy, które dziś rozgrzewają wszystkich, były w najlepszym wypadku ignorowane, a nieraz wprost lekceważone? „Po co ty właściwie analizujesz te ostatnie wybory na Ukrainie? To ma jakieś znaczenie dla nas?”; „A ten Nord Stream to coś ważnego?”; „Dałbyś już spokój z tą Merkel i Putinem, nie ma ciekawszych tematów?”; „Do Charkowa jedziesz? Przecież tam nic nie ma.”; „Schrony tam mają? Toż tam wojny nie będzie, oni sami do Ruskich pójdą”; „A taki wyjazd reporterski to się czymś różni od zwykłej wycieczki?” (sic!)…

To tylko parę pytań, jakie przez lata słyszałem od różnych osób. Nie chodzi oczywiście o żadne żale, tylko o zwrócenie uwagi na pewne zjawisko: tematyka zagraniczna była czasami traktowana jako coś mniej ważnego dla naszego tu i teraz. I to nie tylko w kręgach osób, które rzeczywiście nie muszą mieć osobistego przekonania, że to nie żadne ciekawostki z planety Ziemia, ale przystawianie ucha do pulsu świata i próba - owszem, nieraz ułomna - wyłapywania tego, co może się wydarzyć w bliższej czy dalszej przyszłości. Nawet w środowiskach medialnych był czas gdy sprawy międzynarodowe traktowano trochę po macoszemu: choć dziś wydaje się to działaniem samobójczym, nawet największe stacje telewizyjne rezygnowały z korespondentów zagranicznych, ba, w Telewizji Polskiej przez pewien czas nie istniała w ogóle redakcja zagraniczna! Trudno więc dziwić się, że i w narodzie nie zawsze te tematy budziły zainteresowanie (choć to pewnie działa w dwie strony).

Tyle tylko, że gdy nagle gdzieś pojawiło się jakieś „bum” - wszyscy dziwili się, jak to w ogóle możliwe, i szukali analityków i publicystów, którzy byli w stanie im to wyjaśnić. A ci wyjaśniali od lat, tylko „wszyscy” niekoniecznie chcieli ich słuchać. W pewnym sensie to nawet zrozumiałe - podobnie jak statystyczny użytkownik Internetu nie interesuje się na co dzień detalami funkcjonowania sieci i możliwymi zagrożeniami, bo od tego są analitycy IT i inni specjaliści, których wzywa się dopiero w razie awarii, tak i przeciętni „użytkownicy świata” nie muszą orientować się nad zawiłościami stosunków dyplomatycznych, dopóki nie pojawi się wielkie „bum”, które nieraz zmusza ich do całkowitego przeorganizowania życia. Ludzka rzecz.

Jeśli zatrzymuję się przy tym temacie dłużej, to z jednego powodu: warto zostać przy sprawach międzynarodowych także wtedy, gdy ucichnie obecna zawierucha (choć po ludzku tylko patrząc, na to się nie zanosi). Bo to zwyczajnie ułatwia poruszanie się w rzeczywistości. Czy bez tego da się żyć? Da się. Gdy zapytałem kiedyś Dariusza Rosiaka (w imieniu tych, którzy takie pytania zadają), po co statystycznemu Kowalskiemu wiedzieć, o co chodzi w konflikcie wokół Górskiego Karabachu, kto wygra wybory w Stanach i czy dojdzie do brexitu, odpowiedział krótko: „Po nic. Jeśli nie interesuje się światem, to ta wiedza nie jest mu potrzebna. Od strony czysto praktycznej to nie jest wiedza, bez której nie da się żyć. Tak samo jak można żyć bez znajomości Mickiewicza albo bez czytania książek”. Zaraz jednak dodał: „Z drugiej strony z wiedzą o świecie jest trochę tak, jak ze wszystkim w życiu: dokonujemy pewnych wyborów, żeby nasze życie było pełniejsze, żebyśmy czuli, że lepiej je przeżywamy i myślę, że wiedza o świecie zwyczajnie przydaje się do tego, by lepiej go rozumieć, a tym samym lepiej rozumieć samych siebie”.

Dodałbym tutaj jedną rzecz: zostając na dłużej z tematyką międzynarodową, śledząc kolejne analizy, warto nie hejtować i nie odrzucać z góry tez, które na pierwszy rzut oka wydają się fantazjami. Gdy 13 lat temu pierwszy raz napisałem, że gazowe układanie się Niemiec z Rosją to szykowanie gruntu dla wojny w Europie, a na pewno dla agresji rosyjskiej na Ukrainę, otrzymałem parę prześmiewczych maili, że z taką futurystką powinienem poszukać innego zajęcia. Gdy przez następne lata pisałem o kolejnych etapach tej radośnie zacieśniającej się współpracy niemiecko-rosyjskiej, śmiechy ustępowały raczej głosom oburzenia, że niepotrzebnie straszę wojną i pogłębiam tradycyjną polską rusofobię. Tak, nawet nad Wisłą obserwacja mapy przebiegu obu nitek gazociągu Nord Stream (z nieekonomicznym, nieekologicznym, niesolidarnym energetycznie i strategicznie niebezpiecznym ominięciem Ukrainy, Polski czy Litwy) nie u wszystkich wywoływała logiczne, wydawałoby się, wnioskowanie. Choć akurat polskie elity polityczne były w tej kwestii zgodne i przez lata ostrzegały Europę Zachodnią, to już w tzw. terenie było to uznawane za coś, czym nie warto się zajmować.

Gdy przed dwoma tygodniami napisałem, że jeśli Ukraina przetrwa, powinna nie tylko „zostać przyjęta” do Unii Europejskiej, ale wraz z Polską powinny zastąpić Niemcy i Francję w roli liderów integracji, ktoś skomentował z ironią, że publicystyka powinna uwzględniać prawo grawitacji. Nie minęły dwa dni, a u jednej z publicystek zajmujących się sprawami wschodnimi przeczytałem refleksję, że w przemówieniu prezydenta Zełenskiego do polskich parlamentarzystów jej uwagę zwróciło podkreślenie przez niego, że nasze narody to w sumie ok. 90 mln ludzi. I że zamarzyło jej się, by środek ciężkości integracji w Europie przesunął się kiedyś właśnie na nasze kraje. Ucieszyłem się, że nie tylko ja na to wpadłem. Dziś to nie do wyobrażenia, ale za 10-20 lat - dlaczego nie? Każdy historyk wie, że nie ma takich układów na świecie, które nie mogłyby runąć. I owszem, publicysta powinien uwzględniać prawo grawitacji, ale musi również odróżniać je od tego, co za takie - nie zawsze zasadnie - uchodzi. W latach 40. XX wieku za „prawo grawitacji" uznawano „niemożność" rozpadu ZSRR - a jednak już wtedy Zbigniew Brzeziński snuł - ku rozbawieniu słuchaczy - takie scenariusze. A pod koniec lat 70. - gdy „nierozpadalność" ZSRR nadal była obowiązującą teorią naukową (żeby nie powiedzieć - światopoglądem naukowym) - już zupełnie otwarcie głosił takie ówczesne herezje. Nie odrzucajmy więc z góry analiz, prognoz lub nawet pewnych wizji (które nie są przecież całkowitym wróżeniem z fusów), które nie są niemożliwe tylko dlatego, że „nie piszą” o nich na czołówkach największych portali, dzienników i „nie mówią” o nich w stacjach telewizyjnych. Czasem prognozy sprawdzają się po 10 latach, czasem po 2-3 miesiącach. A nawet jeśli się „nie sprawdzają” - to samo ich stawianie i analizowanie jest jedną z form radzenia sobie z rzeczywistością, w której funkcjonujemy. 
 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina