Trzy myśli o wojnie

Putin wcale „nie okazał się” szaleńcem, jak nagle o świcie zauważyli zachodni politycy i media. Putin jest sobą od 20 lat. Tylko nikt w to szaleństwo nie chciał wierzyć. Bo trudno byłoby usprawiedliwić robienie interesów z kimś, kto naprawdę serio traktuje swoje szalone wizje.

Co można napisać w tej sytuacji? Wyrazić bezsilny gniew, oburzenie, wzywać do „opamiętania” czy innej magicznej „deeskalacji”? W takie zaklęcia można było bawić się jeszcze w 2008 roku, gdy Rosja „zaskoczyła” zachodnią opinię publiczną atakiem na Gruzję. Można było jeszcze zapowietrzyć się z oburzenia w 2014 roku, gdy najpierw Krym – bez jednego wystrzału – a następnie część Donbasu – pod przykrywką separatystów – znalazły się de facto pod władaniem rosyjskim. To był jeszcze ostatni dzwonek, by oprócz zacnego oburzenia wykonać realne kroki, mogące powstrzymać zapędy Putina. Zapędy, które on zupełnie otwarcie wykładał przy różnych okazjach, konferencjach „bezpieczeństwa” i innych spotkaniach światowej śmietanki biznesowo-towarzysko-geopolitycznej.

Dziś można oczywiście mówić wiele rzeczy, bo to wojna wielowymiarowa, dotykająca każdego aspektu rzeczywistości – politycznej, militarnej, gospodarczej i – last but not least – duchowej. Ale ograniczę się tylko do trzech wątków. Po pierwsze – teraz cała nadzieja już tylko w Ukrainie i w Ukraińcach. Nie w żadnej „reakcji Zachodu”, bo ta jak dotąd tylko Putina do agresji zachęcała. Cała nadzieja w determinacji samych Ukraińców, że jednak dadzą radę. Bo choć walczą z silniejszym najeźdźcą, to wiemy dobrze – i wiedzą o tym również na Kremlu – że były już przypadki takich wojen Moskwy, w których ofiara miała paść w ciągu paru godzin, góra kilku dni, a jednak wojska rosyjskie musiały zmierzyć się z silnym oporem. Tak było m.in. w podczas II wojny w Czeczenii, pierwszej wojnie Putina, nie mówiąc o Afganistanie za czasów ZSRR. Czeczenia oczywiście nie jest dobrym porównaniem w tym sensie, że tam w efekcie wygrała jednak Moskwa. Poza tym wojna trwała blisko 10 lat i kosztowała życie tysięcy ludzi. Oby tego samego nie musiała doświadczać Ukraina. Podobnie z wojną w Afganistanie – trzeba się modlić, by putinowskie szaleństwo na Ukrainie nie trwało tak długo (również blisko 10 lat). Trzeba natomiast mieć nadzieję, że Ukraina dużo szybciej stanie się dla Putina tym, czym Afganistan ostatecznie stał się dla ZSRR - że klęska na Ukrainie będzie początkiem końca stworzonego przez niego systemu, opartego na postsowieckich służbach, współczesnych oligarchach i zwykłym układzie mafijnym udającym normalne państwo.

Po drugie – szeroko rozumiany Zachód powinien raz na zawsze uświadomić sobie, że Ukraina nie jest szczytem szaleńczych planów Putina. I że jego groźby wobec wszystkich, którzy zechcą pomagać Ukrainie, trzeba traktować jak najbardziej dosłownie. Tak jak wszystkie dotychczasowe deklaracje – dotąd ignorowane lub przełykane z dyplomatycznym uśmiechem. Putin wypowiedział wojnę całemu światu, a na pewno tej jego części, która w sposób realny chciałaby postawić tamę jego zapędom. W Polsce i w krajach bałtyckich jest to bardziej zrozumiałe, ale i u nas dotychczasowe zadowolenie z przysyłanych nam ochłapów sił amerykańskich – bo tak trzeba nazwać parę tysięcy wojsk stacjonujących rotacyjnie – powinno zostać zastąpione przez nową realpolitik, czyli domaganie się realnych sił odstraszających wroga. To dotyczy przede wszystkim modernizacji własnej armii (i tak jesteśmy opóźnieni o jakieś 10 lat), ale również obecności znaczącej liczby wojsk natowskich wzdłuż granicy wschodniej.

SYTUACJA NA UKRAINIE: Relacjonujemy na bieżąco

Po trzecie wreszcie – i tu trzeba wyjść z mundurka „eksperckiego” mędrkowania tylko na poziomie militarno-politycznym - jest jakieś ogromne zadanie dla ludzi Kościoła, ale też wszystkich ludzi wierzących. To nie tylko przygotowanie się na prawdopodobną liczbę uchodźców z Ukrainy – tutaj nie ma wątpliwości, że potrzeby mogą okazać się ogromne i trzeba wyjść im naprzeciw. Jakkolwiek nieracjonalnie to zabrzmi – jest zadaniem ludzi wierzących zachowanie spokoju w tym niespokojnym czasie. Nie uleganie atmosferze, która w mediach będzie zapewne coraz gęstsza – również na naszych łamach. I po ludzku będzie to atmosfera zupełnie zrozumiała. Ale jeśli jest jakieś miejsce dla ludzi Kościoła w tym konflikcie, to nie może ono być wyłącznie kopią reakcji „światowych”. Broń, którą dysponujemy, a której być może za mało używaliśmy, nie jest żadną „ostatnią deską ratunku”. Nie jest żadną „soft power”. Modlitwa jest potężną bronią, która często leży bezużyteczna w naszym „racjonalnym” planowaniu i reagowaniu na wydarzenia na świecie. „Teraz to już można się tylko modlić” – ile razy słyszeliśmy lub sami wypowiadaliśmy podobne słowa? Dlaczego „tylko”? Dlaczego stawanie w rzeczywistości walki duchowej bywa traktowane również w kręgach ludzi wierzących jako coś „słabszego”, jako wyraz bezsilności?

„Czuwajcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie”. Najczęściej rozumiemy to jako receptę na uniknięcie grzechu. W ostatnich dniach dotarło jednak do mnie, że w takim czasie jak teraz, to również wezwanie do tego, by nie ulec pokusie strachu, paniki; by nie poddać się pokusie nazywania rzeczywistości wyłącznie w kategoriach światowych, wojennych, konfliktowych. Tak, wojnę wywołał konkretny agresor, jest konkretna ofiara, nie chodzi zatem o uciekanie w żadne dyplomatyczne formułki. Chodzi o to, by nie dać sobie wmówić, że tylko tym językiem jesteśmy w stanie opisać nawet najbardziej brutalną rzeczywistość, w której jeszcze możemy się znaleźć.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina