Marzenia obywateli późnego PRL bywały (z dzisiejszej perspektywy) ubogie: „Adres w bloku i mały fiat”. Ale wtedy wcale takie się nie wydawały. Wie to każdy, kto wsiadał po latach ciułania do własnego malucha.
Kto po nocach dyżurów w kolejkach stawał się szczęśliwym posiadaczem zestawu wypoczynkowego czy pralki automatycznej. Do tamtych emocji, niewiele mających wspólnego z rzeczywistą wartością zdobywanych dóbr, nawiązują dziś np. producenci szynki („Jak za Gierka”) czy lodów („Jak dawniej”). Smak wędlin z puszki czy lodów bambino teoretycznie nie powinien być punktem odniesienia dla wymagań dzisiejszych konsumentów, ale marketingowo wciąż jest. To siła nostalgii. Tak też smakuje „Zupa nic” (Canal+), komedia Kingi Dębskiej. Rzecz dzieje się na początku lat 80., oglądanych z perspektywy trzypokoleniowej rodziny gnieżdżącej się w dwupokojowym mieszkaniu. Film jest ciepły, pełen empatii dla umęczonych PRL-em bohaterów. Reżyserce udało się coś rzadko spotykanego w polskim kinie: nie cukrować, ale też nie poniżać. Pokazać ludzkie grzeszki i słabości, ale bez osądzania, z wyczuciem tamtych realiów. Dzięki temu unikamy łatwej groteski, zbliżamy się do prawdy o ludziach, którzy w każdych warunkach dążą do szczęścia.
Kinga Dębska przyzwyczaiła nas do filmów o kobietach. Tu mamy ich całą galerię. Wspaniała, temperamentna Kinga Preis, matka, żona, córka, siostra. I działaczka Solidarności. W każdej z tych ról dramatyczna i komiczna zarazem. Ma w domu dwie dziewczynki, które śpią w jednym pokoju z babcią, odgrywającą w ich wychowaniu rolę kluczową, acz dyskretną. Ewa Wiśniewska pokazuje w tej roli cały swój kunszt i wdzięk. Dama, uczestniczka powstania, fundamentalna antykomunistka, jest w domu oazą spokoju, lekiem na całe zło, ostatnią deską ratunku. Za to pan domu (jak zawsze znakomity Adam Woronowicz), mówiąc eufemistycznie „nie ogarnia”. Nie ma partyjnej legitymacji, jak szwagier światowiec, nie nadaje się do kombinowania, handlu, ale też do konspiry. Jest inteligentem nieudacznikiem… ale w zupełnie innym stylu niż bohater „Dnia świra”. Bez pretensji do świata za to, co mu uczynił. Kupa nieszczęścia, która jednak potrafi być szczęśliwa – ze swoimi dziewczynami z PRL-u. A one z nim. Tak wyglądały małe radości Polaków w tamtych szarych latach.
Pewnie niewiele osób kojarzy, co to jest „zupa nic”. Dziś opisywana w książkach kucharskich jako deser (mleko zagęszczone i spulchnione żółtkami jaj utartymi z cukrem), w PRL-u bywała daniem głównym. Takie było to życie w Polsce Jaruzelskiego. Ludzie starali się zrobić coś z niczego, cieszyć się tym, co mają, co nie oznaczało zgody i akceptacji. Może to kwestia dziedziczna. Przez kilka pokoleń wytworzyła się w nas umiejętność przystosowania do każdych warunków, z niczym nieuzasadnionym, ale mocnym przekonaniem, że jeszcze kiedyś będzie przepięknie i normalnie. •
Piotr Legutko