Jest jesień 1938 roku. Hitler gromadzi pancerne dywizje na granicy z Czechosłowacją. Europa stoi na skraju wojny. Londyn i Paryż chcą jej uniknąć za wszelką cenę. Niemcy stawiają warunki, które zostają zaakceptowane. Premier Chamberlain, witany owacyjnie po powrocie z Monachium, mówi: „Przywożę pokój”. Hitler wkracza do Czechosłowacji.
Tę lekcję historii warto dziś – gdy dywizje rosyjskie otaczają Ukrainę – powtarzać do znudzenia, bo wiemy, co było dalej. Z tego choćby powodu premiera szpiegowskiego thrillera „Monachium. Na granicy wojny” (Netflix) trafiła w punkt. Analogie są widoczne gołym okiem. W 1938 roku demokratyczny świat uznał, że poświęcenie Czechosłowacji nie jest ceną wygórowaną za pokój. Zbyt świeża była pamięć o pierwszej wojnie światowej, by decydować się na drugą. Zatriumfowały hipokryzja i krótkowzroczność. Rosjanie na taką postawę mają popularne powiedzenie – Chamberlain (a wraz z nim cały Zachód) „cnotę stracił, a rubelka nie zarobił”. Czy dziś podobnie – ktoś jeszcze liczy, że zostawienie Ukrainy na łasce Kremla da światu szansę na trwały pokój? Oczywiście, przecież „Putin chce tylko szacunku, na który zresztą zasługuje” (jak stwierdził eksszef niemieckiej marynarki wojennej).
Film jest szpiegowskim thrillerem, opowiadającym, jak to brytyjski urzędnik i niemiecki dyplomata próbują w Monachium powstrzymać Chamberlaina przed podpisaniem układu z Hitlerem. Widz z góry wie, że misja się nie powiedzie. Nie ona jest więc na pierwszym planie. Niewiele znajdziemy tu także gęstej atmosfery tamtego czasu – Europy końca pewnego świata. Przeczucia, że po tej wojnie nic już nie będzie takie samo. Mamy raczej do czynienia z kolejną opowieścią o niemieckich antyfaszystach, którzy próbowali powstrzymać dyktatora, płacąc za to straszną cenę – jak dziewczyna, która na studiach w Oxfordzie przyjaźniła się z dwójką głównych bohaterów. To także opowieść o rozczarowaniu porządnych Niemców narodowym socjalizmem. I o (zupełnie niepodobnym do pierwowzoru) Hitlerze, który skarży się, że mieszkańcy Monachium bardziej wiwatują na cześć brytyjskiego premiera niż swojego kanclerza. To w sumie detale, podobnie jak ciemnoskóry aktor grający wysokiego urzędnika Foreign Office (ech, ta poprawność polityczna). Bardziej szkodliwa jest informacja, jaką ex cathedra dostajemy na zakończenie, na osobnej planszy: „Dzięki umowie monachijskiej Wielka Brytania i jej sojusznicy zyskali czas na przygotowanie do wojny, co ostatecznie pozwoliło pokonać Niemców”. A zatem bez Monachium nie byłoby kapitulacji Berlina? Pójdźmy krok dalej – czy zatem agresja na Polskę nie dała sojusznikom kolejnego roku, niezbędnego do dopięcia owych „przygotowań” na ostatni guzik? I kim w takim razie byli (są?) owi sojusznicy? Widać ani Czech, ani Polski w tych kategoriach jakoś nie postrzegano. A jak jest dziś? •
Piotr Legutko