Modlitwa, świadectwo wiary, zaangażowanie społeczne, pomaganie innym zarówno w spokojnej codzienności przedwojennego życia jak i w skrajnych warunkach obozu koncentracyjnego, gotowość śmierci za drugą osobę – takie było życie Stefanii Łąckiej, harcerki, dziennikarki katolickiej, więźniarki Auschwitz.
Kilka razy udało jej się sprowadzić do bloku księdza, więźnia z grupy męskiej, który pracował na obszarze rewiru kobiecego jako hydraulik. O tym, że jest on księdzem wiedziała tylko Stefania a potem te więźniarki, które mogły skorzystać z sakramentu pokuty. Z narażeniem życia przygotowywała koleżanki do przyjęcia komunii św. Była też jej szafarzem. Zakonsekrowane hostie, zaszyte w habicie, dostarczone zostały przez siostry zakonne z Pawiaka. Przygotowała też modlitewnik zawierający 11 pieśni i 8 modlitw. Zachował się on dzięki innej koleżance Stefanii, Annie Wajdowej.
Trzeba podkreślić, że miłość i altruizm okazywała Stefania wszystkim, niezależnie od religii i pochodzenia.
Czy mógłby Ksiądz przytoczyć jakieś przykłady?
Są świadectwa np. jej stosunku do Żydów, jeszcze sprzed wojny. Wprawdzie w regionie, w którym mieszkała, nie było jakichś szczególnych napięć we wzajemnych relacjach tych społeczności ale wiadomo było, że w obecności Stefanii nie może być mowy o żadnych niestosownych uwagach czy żartach nt. Żydów. Wszelka nietolerancja czy ksenofobia były jej obce.
Już w Auschwitz, dzięki swoim szczególnym możliwościom związanym m.in. ze znajomością języka, nawiązywała kontakty z kuchnią i z dodatkowo zdobytych kartofli i warzyw organizowała tzw. Zupy Ojczyźniane. Dokarmiała tymi zupami wszystkich, których tylko mogła – i Polaków i Cyganów i Żydów.
Jest też świadectwo jej postawy wobec Niemców, związane już z momentem opuszczania obozu w czasie jego ewakuacji w styczniu 1945 r. Mimo ostrzału prowadzonego przez wycofujących się ale wciąż pilnujących więźniów Niemców, Stefanii wraz z pięcioma koleżankami w nocy 23 stycznia udało się opuścić Auschwitz. Na moście nad rzeką Sołą zobaczyły uciekającego żołnierza Werhmachtu, który pytał o drogę do Bielska. Jedna z kobiet chciała go zepchnąć do rzeki. Stanowczo sprzeciwiła się temu Stefania przypominając słowa „i odpuść nam nasze winy…”
Przeżyła wojnę, ale nie przeżyła jej udręk…
Po wydostaniu się z obozu poprzez Kęty, Andrychów, Kalwarię Zebrzydowską dotarła do domu rodzinnego do Woli Żelichowskiej. Wojna się skończyła.
Jesienią 1945 r. Stefania rozpoczęła studia na wymarzonej polonistyce w Krakowie. Była bardzo zdeterminowana, by je podjąć. Na uczelni – zachowała się na ten temat notatka – odczytano jej niezwykły talent pedagogiczny. Studiowała niestety tylko rok. Jej organizm był całkowicie wyniszczony, słabła coraz bardziej. Miała ciężką chorobę płuc, które według diagnozy lekarza „były dziurawe jak sito” oraz niezmiernie powiększone serce.
Bolesnym przeżyciem była dla niej śmierć matki w Uroczystość Bożego Narodzenia 1945 r. Spokojniej przyjęła zawód miłosny, który też nie został jej oszczędzony. Okazało się, że jej ukochany sprzed wojny ożenił się z kimś innym. Jak tłumaczył, myślał, że Stefania zmarła. Gdy dowiedział się, że żyje, porzucił swoją żonę i chciał związać się z dawną miłością. Ona jednak odmówiła w sposób zdecydowany, podkreślając, że nie weźmie na swoje sumienie dwóch grzechów.
Jesienią 1946 r. trafiła do szpitala klinicznego w Krakowie. Nie wiemy, jakimi drogami dotarło do niej lekarstwo przekazane przez jedną osobę uratowaną przez nią w obozie. Według słów ofiarodawczyni, mogło jej ono ocalić życie. Jednak okazało się, że to lekarstwo w szpitalu… ktoś ukradł! –„Widocznie bardziej go potrzebował niż ja” – miała powiedzieć Stefania ze spokojem.
Zmarła 7 listopada 1946 r. Jej pogrzeb odbył się 11 listopada. Od tego czasu każdego roku na pamiątkę tego wydarzenia odprawiana jest Msza św., w której uczestniczą liczni wierni. To rodzaj prywatnego kultu i pamięci o tej niezwykłej dziewczynie. Pamięć ta przetrwała próbę czasu.