W trakcie tegorocznego Adwentu zaprosiliśmy kilkanaście osób zaangażowanych w Kościele do wzięcia udziału w ankiecie Gosc.pl. Odpowiadają na pięć pytań o Kościół, który znaleźli, pokochali, w którym żyją i którym żyją. Dziś Weronika Kostrzewa, szefowa publicystyki w Radiu Plus.
1. Mój osobisty „Nazaret”.
Jak określisz swoje miejsce w Kościele? Opowiedz o sytuacji, w której je odnalazłeś.
W naszym domu jest tyle miłości, że na pewno Jezus chce tu mieszkać – powiedział kiedyś mój 4 letni syn. Brzmi nieco jak GPS, który mówi, że dotarłam do „mojej lokalizacji”. Ale mówiąc całkiem serio, bardzo mocno znam uczucie bycia „nie na swoim miejscu”. Towarzyszyło mi ono od momentu przyjazdu do Warszawy na studia. Gnała mnie tutaj mityczna misja dziennikarska, której składnikiem na pewno też było tzw. parcie na szkło. Przez lata szukałam swojego miejsca, w życiu i w Kościele, bo jeśli wiara jest dla człowieka podstawowym punktem odniesienia, to tego nie da się rozdzielić. Rzucało mnie w różne strony i zawodowe i prywatne. Miałam poczucie totalnego chaosu. I wtedy postanowiłam zdać się na kogoś mądrzejszego. Jeździłam do bł. ks. Jerzego na Żoliborz i prosiłam „o przydział”. Zawsze też dodawałam, żeby mnie chronił przed samozachwytem i życiem na własną chwałę (czy może w tym zawodzie sławę). Przez lata miałam poczucie, że Bóg gdzieś mną zmierza. I oto jest moje miejsce w życiu i w Kościele. Łączę rolę kapłanki domowego ogniska (zwanej też o dziwo kurą domową), gdzie toczy się życie naszej rodzinnej wspólnoty, do której nie tylko Bóg jest zaproszony, ale i nasi bliscy. Do tego dochodzi wspólnota małżeńska „Radość Miłości”, gdzie jestem u siebie i gdzie wzrastam, budując relację z Jezusem i Kościołem. I ostatecznie moja praca. Publicysta katolicki, to moim przypadku ktoś, kto z miłością, troską, poszukując prawdy przygląda się życiu Kościoła. To wymaga pozbycia się różowych okularów.
2. Jestem – rozeznaję.
Jak rozeznajesz, że miejsce, w którym jesteś w Kościele, jest tym, czego chce dla Ciebie Bóg?
Kobieca intuicja! (śmiech) Oczywiście to coś więcej. Jestem pewna, że sama w tym miejscu się nie znalazłam. Można powiedzieć, że udało mi się nie zniszczyć genialnego planu doprowadzenia mnie właśnie tu. Nie ma dla mnie ważniejszej roli, niż przekazanie dzieciom wiary. A moje życie zawodowe i wspólnotowe pięknie się łączy. Znaków nie brakuje. Zdarzyło się np., że do naszej Radości Miłości przyszli ludzie zainspirowani tym, co usłyszeli na YouTube lub w Radiu Plus. Nie oznacza to, że zrobiłam coś wielkiego. A jedynie, że jestem narzędziem w najlepszych możliwych rękach. Talenty nie zostały zakopane! Myślę jednak, że Bóg nieustannie przypomina mi, że ja mam być z Nim, a nie tylko dla Niego. A to kolosalna różnica. Łatwo wejść w rolę Zosi Samosi i „pracować dla Boga”, zapominając o relacji z Nim. Taka praca, o którą nikt nie prosi, ale łatwiejsza od samego bycia. Natomiast, gdy relacja jest na pierwszym miejscu, można aktywować talenty. Moje imię oznaczające „prawdziwe oblicze”, temperament i łatwość z jaką przychodzą mi publiczne wystąpienia, po coś została mi dana. Mogłabym załamywać ręce nad tym, jak straszliwe fałszuje, a przecież śpiewem tak wspaniale można wielbić Boga i przyciągać do niego. Długo tak można wyliczać swoje beztalencia. Lepiej jednak spojrzeć na siebie bardzo realnie i z bogactwa, jakie się dostało, zrobić użytek dla swojej wiary i innych.
3. Radość bycia tu.
Co w Kościele przynosi Ci najwięcej radości?
Jak nie powiem oczywistego, że żywa obecność Boga i sakramenty, to będę musiała to tłumaczyć. Zatem to po pierwsze. A przechodząc dalej, to najwięcej radości daje mi wspólnota Kościoła, rozumiana jako relacja między nami śmiertelnikami i Bogiem. Oczywiście moja prywatna relacja jest podstawą, ale uwielbiam te spotkania z ludźmi, gdzie Duch Święty jest wręcz namacalny. Nie chodzi o to, że o tym rozmawiamy albo że towarzyszy temu jakiś stan uniesienia. Mam na myśli po prostu bycie razem. To taki przedsmak raju. Relacje wyglądają inaczej, ludzie są dla siebie lepsi. Po prostu „gdzie miłość wzajemna i dobroć, tam znajdziesz Boga żywego”. Uwielbiam to, jak Jego obecność nas odmienia i jak w takim odmienionym świecie jest.
4. Nie zawsze jest łatwo.
Gdy słyszę o trudnościach w Kościele...
W kategoriach trudności traktuję przeciekający dach w kościele. Natomiast wszystko to, co ma wpływ na wiarę człowieka, na jego zranienie, stworzenie fałszywego obrazu Boga, to widzę jako wielkie dramaty. Bardzo dobitnie o tym, jak grzech człowieka związanego z Kościołem może zniszczyć czyjąś wiarę, pisał papież Benedykt XVI. Te wszystkie historie wywołują we mnie bunt, smutek, bezsilność. Gdy emocje opadną, przypominam sobie, że trzeba robić swoje, że apostołowie też wydawali się beznadziejni i że to nie my zbawiamy świat. A co najważniejsze, Jezus wiedział, że ten Kościół tak będzie wyglądał. To jest moment, by zakasać rękawy i…zacząć od modlitwy. Wciąż wracam też do jednego z wywiadów z Litzą, gdzie na pytanie „Co najbardziej denerwuje Cię w Kościele” pada odpowiedź „ja”. By lepiej widzieć, także zawodowo życie Kościoła, muszę przecież nieustannie walczyć z moją „belką w oku”.
5. Spoglądam w przyszłość.
Kościół, o jakim marzę...
Kościół, o jakim marzę, to Kościół, w którym nie wstydzimy się swojej wiary. W którym potrafimy o niej mówić, tak jak opowiadamy o zakochaniu, naszych dzieciach, szczęściu, które nas spotyka. W tym nigdy nie ma wyższości. Jest tylko szczere pragnienie wspólnego radowania się. Taki stan jest możliwy tylko wtedy, gdy przy Jezusie trwamy z miłości, a nie ze strachu przed „gniewnym Bogiem”. Tylko zanurzeni w Nim będziemy Jego znakiem w świecie.
O ankiecie: