Zagrożone państwo najbardziej potrzebuje silnej opinii publicznej.
W ostatnich tygodniach żadnego większego echa nie wywołał w opinii publicznej wynik wyborów na przewodniczącego Platformy Obywatelskiej. A był on o wiele ciekawszy, niż sam fakt formalnego potwierdzenia kierownictwa Donalda Tuska przez 97 proc. głosujących. Warto bowiem zwrócić uwagę na liczbę uczestników powszechnego głosowania członków PO. Każdy z nich mógł głosować elektronicznie, w sposób niewymagający żadnego wysiłku, więc był to najlepszy sprawdzian faktycznych rozmiarów partii stojącej na czele opozycji. Okazało się, że należy do niej w rzeczywistości niespełna 11,5 tys. osób. Żeby dobrze zinterpretować znaczenie tej liczby, trzeba na nią spojrzeć w większym społecznym przybliżeniu. Otóż Polska ma 380 powiatów, a to oznacza, że główna partia opozycyjna ma średnio biorąc trzydziestu członków na powiat. Praktycznie więc tylu, ilu ma – łącznie i proporcjonalnie – pracowników biur poselskich i partyjnych, radnych na trzech szczeblach samorządu i pracowników administracji samorządowej. Oczywiście to tylko przybliżenie, bo przecież miastami na prawach powiatu są wielkie metropolie jak Warszawa, Kraków czy Łódź. Ilu więc członków ma naprawdę PO w Polsce powiatowej, na prowincji, w mniejszych miastach i miasteczkach? Jedno jest pewne: to nie jest ruch społeczny, ale rozbudowany polityczny aparat walki o władzę i jej przywileje.
Konstytucja (w art. 11) misję partii politycznych definiuje jako zrzeszanie obywateli w celu wpływania na politykę państwa. To stanowi ich tytuł do korzystania z ogromnych subwencji budżetowych, w ramach których Platforma każdego dnia otrzymuje ponad 50 tys. złotych. Faktycznie pieniądze te idą na zaspokajanie ambicji działaczy, których wpływ na politykę państwa sprowadza się do walki o przejęcie władzy, potem bowiem zamieniają się w potulnych funkcjonariuszy, którym partyjna centrala przypomina o konieczności ciągłej kontroli – jak mówił Donald Tusk uczestnikom imienin Roberta Mazurka – „swoich działań, swoich manifestacji, swojej ekspresji”. Ci, którzy lepiej kontrolują „swoje działania” i „swoją ekspresję”, mogą liczyć na to, że z państwowych pieniędzy dostaną więcej środków na osobistą kampanię wyborczą albo inne korzyści. Chcących prowadzić politykę wyrzuca się jak Marka Biernackiego i grupę posłów PO, którzy – zgodnie z programem partii i rzekomo bronionym przez PO klasycznym orzecznictwem Trybunału Konstytucyjnego – głosowali za odrzuceniem antykonstytucyjnego projektu ustawy aborcyjnej w Sejmie.
Mamy więc do czynienia z zupełnym wywróceniem porządku. Ogromne pieniądze przekazywane z budżetu partyjnym centralom idą nie na zachęcanie Polaków do podejmowania osobistej odpowiedzialności politycznej, ale na przekonywanie ich o jej daremności. Nie na wyłanianie reprezentacji społecznej, ale na przyporządkowywanie społeczeństwa do partyjnych central wydzierających sobie władzę. Nie na zapewnienie opinii publicznej reprezentacji, ale na zapewnienie legitymacji aspiracjom partyjnych aparatów. Teoretycznie powinno to zachęcać do reakcji – intelektualnej i politycznej – wszystkich, którym zależy na zachowaniu praw obywatelskich. Ten system wymaga zmian. Ale czy w najmniejszym stopniu zainteresowało to na przykład ministra Adama Bodnara, gdy przez pięć lat pełnił urząd rzecznika praw, trybuna ludowego naszej Rzeczypospolitej? Owszem, pasjonował się walkami rządu i opozycji, ale przecież na nich nie kończy się Polska i właśnie rzecznik praw obywatelskich powinien to wiedzieć najlepiej. Oby w tej dziedzinie, po przyjściu nowego rzecznika, nastąpiła dobra zmiana. Choć nie ma podstaw do zbyt wielkich nadziei.
Czy warto się tym wszystkim zajmować dziś, gdy w nasze granice z całą mocą uderzył kryzys imigracyjny, mechanicznie uruchomiony przez Rosję i Białoruś? Owszem, bo dziś bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy dojrzałej i aktywnej opinii publicznej. Gdy polski rząd musi bronić granic i przeciwdziałać destabilizacji państwa, potrzebuje świadomego wsparcia całej patriotycznej opinii publicznej. Właśnie w takich momentach widać najwyraźniej, jak szkodliwe skutki przynosi partyjna polaryzacja i traktowanie Rzeczypospolitej jako „sceny politycznej” dla wyżycia się polityków w walkach o władzę.•
Marek JUREK