Miasto, które wyrosło z puszczy, i wielkie zakłady pracy, zbudowane w zaledwie 26 miesięcy. Były tak nowoczesne, że nawet Niemcy oszczędzili je w bombardowaniach II wojny światowej.
Historii Stalowej Woli – sztandarowego projektu Centralnego Okręgu Przemysłowego – nie sposób opowiedzieć bez wspomnienia Marcelego Siedlanowskiego, jednego z głównych twórców, przez wielu zresztą nazywanego ojcem założycielem tego miasta. W okresie międzywojennym był dyrektorem Huty Baildon w Katowicach. Po powstaniach śląskich Polska przejęła ten zakład po Niemcach, którzy ograbili go z maszyn i dokumentacji, zakładając, że Polacy nie będą potrafili go uruchomić. Młody inżynier Siedlanowski nie tylko sobie z tym poradził, ale tak rozwinął katowicką hutę, że… trafił w końcu do Puszczy Sandomierskiej.
To nie widzimisię
Coraz lepiej prosperująca Huta Baildon znajdowała się w centrum miasta i nie było możliwości na jej rozbudowę. Siedlanowski skutecznie zaapelował do władz o wybudowanie filii. W ten sposób powstała wizja Zakładów Południowych. Specjalna komisja z utalentowanym inżynierem na czele szukała odpowiedniego terenu w Małopolsce, aż w końcu Siedlanowski stanął wśród sosen Puszczy Sandomierskiej i oświadczył: „Tutaj”. – To nie było jakieś jego widzimisię. Blisko znajdowały się droga krajowa, linia kolejowa i rzeka San, która gwarantowała dostawy wody i transport – najtańszy w tych realiach. Poza tym wybrane grunty były tanie, a wokół mnóstwo wolnych rąk do pracy. Pamiętajmy, że w całej wizji Centralnego Okręgu Przemysłowego, poza uprzemysłowieniem i zwiększeniem potencjału armii, znajdował się także postulat likwidacji bezrobocia – tłumaczy Marek Wiatrowicz, pracownik działu edukacji Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli. Geolodzy potwierdzili, że teren nadaje się do budowy hal wielkiego zakładu.
W 1936 roku powołano spółkę akcyjną z konsorcjum Huty Pokój i Starachowickich Zakładów Górniczych. Pierwsi mieli wybudować hutę, drudzy zakład mechaniczny. Prezesem spółki został Siedlanowski, który później objął stanowisko pierwszego dyrektora naczelnego Zakładów Południowych. Jednym z symboli przedwojennego ożywienia gospodarczego w Polsce stała się też elektrownia Stalowa Wola, jeden z najnowocześniejszych wówczas tego typu obiektów w Polsce. Zatrudniono tam kilkaset osób, a budowa i wyposażenie zostały sfinansowane w ramach pożyczki od rządu francuskiego. Zapewniała ona energię dla zakładów w Stalowej Woli, ale zasilała też okolice. Wchodziła w skład idei sieci energetycznej – jednej z nitek COP-u.
Ekspresowe tempo
Stalowa Wola powstała ponad 80 lat temu w imponującym tempie, wznoszona praktycznie „na surowym korzeniu”. Wyrastała od podstaw wśród lasów i pól. Ziemię wykupiono w większości od właściciela ziemskiego Gerharda Franckego. Plan budowy obejmował 4 lata, natomiast gen. Aleksander Litwinowicz w przemówieniu inauguracyjnym wyliczył, że realizacja projektu zajęła zaledwie 26 miesięcy i 26 dni. Pierwszą sosnę ścięto 20 marca 1937 roku, a 14 czerwca 1939 roku prezydent Polski Ignacy Mościcki oficjalnie otwierał produkujące już zakłady. Obok nich stało przemyślane osiedle mieszkaniowe, które od 1938 roku nazywano Stalową Wolą. Docelowo miało się zamienić w 50-tysięczne miasto. – Jego nazwa pochodzi z przemówienia gen. Tadeusza Kasprzyckiego, ministra spraw wojskowych, który miał kiedyś powiedzieć: „To, co się tutaj dzieje, jest wynikiem stalowej woli narodu polskiego wybicia się na nowoczesność” – opowiada Marek Wiatrowicz.
Po uroczystym otwarciu Zakładów Południowych Ignacy Mościcki zaprosił wszystkich mieszkańców – pracowników i ich rodziny – na wspólny obiad. Osiedle zamieszkiwało wówczas ok. 3 tysięcy osób, w tym 2 tys. zatrudnionych.
Budowa okazała się wielkim sukcesem. Prace koordynowali najlepsi z najlepszych. Ściągnięto wybitnych inżynierów, ci zaś rekrutowali cenionych wykwalifikowanych pracowników. W ten sposób w Stalowej Woli zebrała się elita techniczna narodu. – Trzeba było namacalnie udowodnić swoje umiejętności lub zostać zaprotegowanym przez kogoś cenionego i zaufanego. Nie mówię tu o prywatnych znajomościach, lecz wiedzy o kwalifikacjach danej osoby pochodzącej ze wspólnej pracy w innej fabryce. Stanowisko w Stalowej Woli czasem przyjmowało formę nagrody. Znamy historię, kiedy zasłużony żołnierz wojny polsko-bolszewickiej dostał propozycję, by osiąść na gospodarstwie na Wołyniu lub podjąć pracę w Stalowej Woli. Wielu wybierało tę drugą możliwość. Tak jak dzisiaj ludzie wyjeżdżają np. do Wielkiej Brytanii, tak ludzie przyjeżdżali, by pracować w COP-ie – opisuje pracownik muzeum, autor wystaw i publikacji z zakresu historii.
Bombowy wyjątek
Zakłady Południowe wyrastały w Puszczy Sandomierskiej jak grzyby po deszczu, lecz wysokie tempo nie rzutowało na jakość. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, a każda część składowa projektu przemyślana i wykonana należycie. Stworzono przyjazną do życia przestrzeń mieszkalną, która nawiązywała do idei miast-ogrodów. Nie ścięto żadnego drzewa bez potrzeby. Do dzisiaj w centrum Stalowej Woli można spotkać większe połacie sosen, które pamiętają puszczańskie czasy.
Stalowowolska huta miała wytwarzać stal szlachetną do różnych celów, a zakład mechaniczny – sprzęt artyleryjski. Ze Starachowic przejęła produkcję 100-milimetrowych haubic Škoda i 105-milimetrowych armat Schneider. Zgodnie z ideą COP-u zakłady powinny wytwarzać nie tylko elementy wyposażenia wojskowego, ale również produkty przeznaczone dla ludności cywilnej. W Stalowej Woli zdecydowano się na turbiny parowe, jednak do wybuchu II wojny światowej wykonano tylko jeden egzemplarz. Kilka lat po zakończeniu wojny okazało się, że niemieckie lotnictwo miało zakaz bombardowania nowego polskiego ośrodka przemysłowego, ponieważ okupanci doskonale wiedzieli, na jak wysokim poziomie on funkcjonuje. – To był pierwszy w Europie zakład, gdzie piece hutnicze, sprowadzane specjalnie z Ameryki, ogrzewano gazem ziemnym. Fabryka pracowała na najlepszych licencjach, do produkcji wykorzystywała najlepsze materiały – tłumaczy M. Wiatrowicz.
Niemcy po agresji na Polskę w 1939 roku przejęli Zakłady Południowe w całości. Tam produkowali swoje słynne działa Flak 8,8 oraz inny sprzęt wojskowy. Wojna przyniosła wiele cierpienia, ale scaliła Polaków – stalowowolskich pionierów, którzy wcześniej dzielili się na podgrupy: tych z Zagłębia, tych ze Śląska, tych z „centrali”... Narodowa tragedia ukształtowała lokalną społeczność, której członkowie musieli się wzajemnie wspierać.
Malicki znalazł to „coś”
Niemcy, przegrywając wojnę i wycofując się ze Stalowej Woli, wywieźli część maszyn, które potem znaleziono koło Hanoweru i Kladna w Czechach. Przywieziono je z powrotem i zaczęto uruchamiać zdemontowane zakłady. Pod koniec lat 40. komunistyczne władze Polski Ludowej zaczęły zmieniać w fabryce wszystko, co nawiązywało do okresu międzywojnia – dla zasady. W 1948 roku nadali jej nową nazwę: Huta Stalowa Wola. Na początku w PRL-u wytwarzano w niej to, co było potrzebne w kraju – np. maszyny do produkcji dachówek i pustaków.
Stalowa Wola po wojnie przeżywała stały napływ pracowników i ich rodzin. Złoty okres przypadł na lata 60., kiedy dyrektorem Huty Stalowa Wola został inż. Zdzisław Malicki. Wówczas to zakład wyrósł na światowego potentata w produkcji maszyn budowlanych. Sprawny menedżer i działacz gospodarczy namówił władze PRL do pozyskania licencji zachodnich, a z drugiej strony przekonał firmy z Zachodu do nawiązania kooperacji. Natrudził się, by uwierzyły, że zakład zza żelaznej kurtyny potrafi spełniać ich wysokie wymogi. Produkowano w nim dźwigi, żurawie, betoniarki, wózki akumulatorowe, koparki, ładowarki i ogromne spychacze.
W szczytowym okresie od lat 60. HSW zatrudniała około tysiąca inżynierów, co jak na polskie realia stanowi ogromną liczbę. Przyciągano najlepszych. A potężny kombinat w latach 70. zatrudniał kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Miał również kilka filii. Koniec ery PRL-u i okres przemian ustrojowych poskutkował upadkiem kombinatu, który podzielił się na wiele spółek.
Furmanką, ale z rozmachem
Przełom XX i XXI wieku stanowił okres wstrząsu dla Huty Stalowa Wola, która szukała swojego miejsca w przestrzeni gospodarczej i produkcyjnej. Sektor maszyn budowlanych został zakupiony przez chińską firmę, której daleko do czasów stalowowolskiej świetności. Część nosząca nazwę Huta Stalowa Wola wróciła do korzeni i zajmuje się produkcją wojskową, wytwarzając np. armatohaubice Krab, samojezdne moździerze Rak czy wozy pancerne Borsuk.
– Stworzenie tak dużych zakładów oraz osiedla w dwa lata okazało się fenomenem. A budowano nie tylko szybko i dużo, ale przede wszystkim mądrze, z dbałością o jakość. Tak, żeby ludziom dobrze się tu żyło i pracowało – mówi Marek Wiatrowicz i podaje przykład szkoły. W pierwszej fazie zaplanowano wzniesienie liceum i gimnazjum. Mniejszym dzieciom miały wystarczyć okoliczne placówki edukacyjne. Wkrótce okazały się one przeludnione, więc wobec żądań rodziców skorygowano plany i w ciągu niespełna pięciu miesięcy zbudowano szkołę powszechną. – W dzisiejszych realiach w tym czasie nie powstałby nawet jej zarys. A budowano przecież dużo prymitywniejszymi technikami niż dzisiaj. Głównym środkiem transportu była furmanka, nie nowoczesna ciężarówka, a o wielkim dźwigu ówcześni budowlańcy mogli tylko pomarzyć. Domy powstawały z cegły, nie z wielkiej płyty. I dawano radę – mówi pracownik stalowowolskiego muzeum. •
Maciej Rajfur