Ewa z Ratułowa 11 września 2001 r. leciała do Stanów Zjednoczonych. Nowotarżanin pan Stanisław już tam był. - Kiedy samoloty uderzały w wieże, pomyślałem, że to III wojna światowa i trzeba będzie łodziami płynąć do domu - wspomina.
W sobotę 11 września mija 20 lat od zamachów na Word Trade Center (WTC) w Nowym Jorku.
Pan Stanisław bardzo dobrze pamięta tamten dzień. Już od jakiegoś czasu przebywał w Stanach Zjednoczonych, gdzie pracował wspólnie z góralami z okolic Nowej Białej i regionu spiskiego. - Nic nie zapowiadało tak wielkiej tragedii, to miał być normalny dzień pracy, który spędzaliśmy nie tak daleko od wież. Kiedy samolot uderzył w pierwszą z nich, nie bardzo wiedzieliśmy, co się dzieje. Nie znaliśmy przecież dobrze języka. Czas mijał bardzo szybko, wszyscy byli zdenerwowani. Ktoś rzucił hasło, że trzeba będzie uciekać ze Stanów łodziami... Do dziś noszę w sercu widok na niebo zasłonięte ogromnymi czarnymi chmurami i kłębami dymu. To były sceny wyglądające na koniec świata - mówi z wielkim wzruszeniem pan Stanisław.
W Stanach Zjednoczonych w czasie zamachu na WTC była też Anna Rzepka z Chochołowa. - Skończyłam studia, szukałam jakiegoś pomysłu na życie. Zwiedzałam i pracowałam w firmie sprzątającej w Chicago. 11 września 2001 r. zapadł mi bardzo w pamięci. Do jednego z amerykańskich domów, gdzie pracowałam, podjechała nagle nasza opiekunka Basia, która krzyczała o początku wojny i płonących bliźniakach. Nie bardzo wiedziałam, o co jej chodzi. Dopiero później z niedowierzaniem i niepokojem śledziliśmy doniesienia amerykańskich telewizji - wraca do wspomnień góralka z Chochołowa.
Łukasz Kiersztyn z Orawy 11 września 2001 r. był na dachu jednego z wieżowców na Manhattanie, ok. 20 przecznic dalej od WTC. - Miałem przy sobie stary manualny aparat Pentax K1000 i udało mi się zrobić kilka zdjęć, które ciągle przypominają o tej niewyobrażalnej tragedii, gdzie życie straciły tysiące osób - wspomina pan Łukasz.
Kiedy jedni górale 11 września byli już w Stanach Zjednoczonych, inni próbowali się tam dostać. Wśród nich była Ewa Szczęch-Migacz z Ratułowa i jej młodszy brat. - Początkowo bilet miałam kupić na inny dzień, ale ostatecznie na lotnisko wybraliśmy się właśnie we wtorek 11 września. Czekaliśmy na ten lot od dawna, mieliśmy się zobaczyć z moimi rodzicami i starszym bratem. Wszystko wskazywało, że wspólnie z moim młodszym bratem opuszczamy na zawsze Podhale. Dom zamknęliśmy na cztery spusty - opowiada Ewa.
Na lotnisku w Balicach wszystko poszło sprawnie, górale z Ratułowa znaleźli się na pokładzie boeinga 767 Polskich Linii Lotniczych LOT, którym mieli podróżować do Ameryki. - To była nasza pierwsza podróż samolotem, nic nie wskazywało na jakieś kłopoty. Jednak po kilku godzinach ludzie lecący już któryś raz do Chicago dziwili się, dlaczego za oknem jest ciągle noc. Gdy pytali stewardessy, co się dzieje, odpowiadała wymijająco, że wszystko jest w porządku i nie trzeba się martwić. W samolocie panowała jednak straszna cisza, wszyscy byli już bardzo zdenerwowani, my z bratem też. Ktoś powiedział, że jest jakiś problem z silnikiem i zaczęliśmy się z bratem modlić. Wreszcie pilot ogłosił, że zaraz lądujemy. Jakże byliśmy zdziwieni, gdy zobaczyliśmy znowu Kraków, zamiast Chicago. Potem dowiedzieliśmy o zamachu w USA - opowiada Ewa. Polski samolot musiał zawrócić, ponieważ Stany Zjednoczone zamknęły przestrzeń powietrzną na kilka dni.
Cały tekst "Płonące bliźniaki" można przeczytać w "Gościu Krakowskim" w numerze 35. (z datą 5 września).
Jan Głąbiński