Problem jest następujący: religie nie mogą być wyłącznie domeną prywatną, ponieważ roszczą sobie prawo do prawdy, a prawda z samej swej natury jest sprawą publiczną. Byłoby niedorzecznością powiedzieć: „Mam osobiste przekonanie, że w trójkącie prostokątnym kwadrat przeciwprostokątnej jest równy sumie kwadratów obu przyprostokątnych”.
Na Zachodzie jedną z najbardziej poważanych idei jest tolerancja, zwłaszcza tolerancja religijna. Jedną zaś z najgorszych obelg w naszym otoczeniu kulturowym – nazwanie kogoś nietolerancyjnym dla innych. Będę starał się wykazać, że chociaż w nadawaniu tolerancji takiej wagi jest jakiś głęboko słuszny pierwiastek, stało się to jedną z głównych przeszkód w konstruktywnym sporze o kwestie religijne. W naszym ponowoczesnym społeczeństwie tolerowanie religii zazwyczaj idzie w parze z radykalną jej prywatyzacją, spychaniem wiary do sfery wewnętrznej i sprowadzeniem praktyk religijnych do poziomu hobby. Możemy z entuzjazmem mówić o naszej pasji do żeglarstwa, gry w golfa lub pokera, ale nikogo nie będzie kusić publiczne dowodzenie, że każdy powinien z pasją uprawiać takie aktywności. Teolog Stanley Hauerwas twierdzi, że współczesny nakaz tolerancji sięga korzeniami ideologicznych i politycznych rozwiązań uzgodnionych po ustaniu wyniszczających wojen religijnych, które były następstwem reformacji. Protestanci i katolicy nie potrafili drogą rozumową rozstrzygnąć swoich sporów o doktrynę, praktyki religijne i autorytet, dlatego uciekli się do przemocy – a była to przemoc na tak ogromną skalę, że zachwiała gospodarczą i polityczną stabilnością Europy. Kiedy więc opadł już kurz bitewny, zawarto pewnego rodzaju umowę między państwem i Kościołem. Zasadniczo polegała ona na tym, że rządzący powiedzieli religiom: będziemy was tolerować dopóty, dopóki ograniczycie się do sfery prywatnej i przestaniecie tak mocno ingerować w porządek społeczny. Stosując się do tego uzgodnienia, wiele konstytucji politycznych, które powstały po rewolucjach XVIII i XIX wieku, zatwierdzało rozdział Kościoła od państwa i ustanawiało powszechną wolność religijną. Co więcej, prawie wszyscy wielcy filozofowie wczesnej nowożytności – Kartezjusz, Spinoza, Leibniz, Kant, Jefferson i wielu innych – opowiadali się za jakąś formą racjonalnej religii, która skutecznie wykazałaby względność różnic między odmiennymi tradycjami wiary i w ten sposób uzasadniała tolerancję, o którą apelowali ówcześni przywódcy polityczni.
John Locke, siedemnastowieczny myśliciel angielski, harmonijnie połączył oba wątki. Jego rozprawa zatytułowana Reasonableness of Christianity (Rozumność chrześcijaństwa) reprezentuje bowiem klasyczny racjonalistyczny deizm, natomiast List o tolerancji stanowił wzór dla niektórych najważniejszych orzeczeń zawartych w nowożytnych konstytucjach. Locke dość przekonująco wykazał, że tolerancja jest sprzymierzeńcem religii, gdyż prawnym przymusem nie nakłoni się nikogo do szczerego nawrócenia. Utrzymywał też, że tak szeroką akceptację uprawomocnia jakościowa różnica między celem państwa (dbałość o publiczne dobro wspólne) a celem religii (zbawienie dusz). Dostrzegamy tu początki prywatyzacji religii, wykluczenia wiary ze sfery publicznej i z obszaru dobra wspólnego. Religia uzyskuje od państwa pewnego rodzaju przywilej, ale płaci za to wysoką cenę. To, co zainicjował Locke, nabierało rozmachu na przestrzeni całej nowożytności. Jako przykład można przywołać dziewiętnastowieczny ruch, którego John Henry Newman wprost nie znosił, dążący do wykluczenia religii z kręgu dyscyplin akademickich w oparciu o domniemanie, jakoby religia zajmowała się sprawami prywatnymi i subiektywnymi. Z pewnością przychodzą nam tu również na myśl teorie polityczne autorstwa Jürgena Habermasa czy Johna Rawlsa, a rozwijane przez ich licznych kontynuatorów w XX i XXI wieku. Niebywale wyczulony na różnorakie zniekształcenia naszych aktów komunikacji przez wykluczenie i dominację, Habermas starał się określić warunki możliwych „idealnych” aktów mowy. Wyszczególnił cechy takiego idealnego przekazu: radykalną wolność wypowiedzi, skłonność do niestosowania przemocy i uznanie zakazu przymusu, upodobanie do otwartego sporu, założenie o równości wszystkich uczestników rozmowy i tolerancję dla wszystkich punktów widzenia. Warunki te, chociaż nigdy nie realizują się w pełni, w przekonaniu Habermasa stanowią normę, do której należy dążyć, nawet jeśli jest to dążenie asymptotyczne. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Ścisłe przestrzeganie tych wskazań oznacza wykluczenie powoływania się na autorytet lub szczególne objawienia. Musimy wyrzec się, mówi Habermas, „mitologicznych obrazów świata (…), ich rolą jest legitymizować tych, którzy zajmują pozycje autorytetów”. Jest to oczywiście słabo skrywany nakaz wykluczenia osób wierzących oraz religijnych punktów widzenia z dyskusji. Religia może być praktykowana prywatnie, ale nie wolno jej wkraczać do otwartej i świeckiej debaty na arenie publicznej.
Tekst pochodzi z książki biskupa Roberta Barrona „Jak rozmawiać o wierze. Biskup w siedzibach Facebooka i Google’a”. Książka dostępna w sklepie „Gościa”:
Część dalsza na następnej stronie
bp Robert Barron