Często zarzuca się katolickim wspólnotom charyzmatycznym, że „protestantyzują” Kościół. Padają argumenty, że inspirują się amerykańskim ruchem zielonoświątkowym, że kładą zbyt duży nacisk na emocje w modlitwie, głoszą hurraoptymistyczną teologię uzdrowienia, czy nie przestrzegają przepisów liturgicznych. Problem w tym, że wiele tego rodzaju zarzutów – i to w formie zdecydowanie bardzie agresywnej – płynie ze strony osób i środowisk, których związek z Kościołek katolickim staje się coraz bardziej skomplikowany. I nie chodzi bynajmniej o wymiar ustnych deklaracji, ale o postawę upartego, permanentnego negowania autorytetu i nauczania Papieża oraz pozostających z nim w jedności biskupów. To mroczne, niepokojące oblicze polskiego tradycjonalizmu coraz silniej daje o sobie znać w Kościele nad Wisłą.
07.03.2021 07:30 GOSC.PL
Z ruchem charyzmatycznym jestem związany od wielu lat. Znam dość dobrze jego bolączki, widzę słabe i mocne strony. Daleki jestem od jego gloryfikowania, ale wiem też, że spora część formułowanych przeciw niemu zarzutów jest przerysowana, podszyta wrogością, a często także lękową, zbudowaną na jurydycznym rozumieniu relacji z Bogiem religijnością. Nie znaczy to oczywiście, że ruch charyzmatyczny wolny jest od problemów. Z pewnością zdarzają się w nim ludzkie błędy, a także obszary wymagające porządkowania, towarzyszenia i duszpasterskiej troski. Mam jednak świadomość, że dziś to właśnie wspólnoty charyzmatyczne nadają największy impet rozmaitym dziełom ewangelizacji w Kościele i są najbardziej aktywne jeśli chodzi o generowanie nowych apostolskich inicjatyw. To właśnie zaangażowani w nie świecy wespół z duszpasterzami organizują setki spotkań, konferencji, warsztatów i rekolekcji. Wielu z nich intensywnie pracuje z młodzieżą, angażuje się w dzieła miłosierdzia, modli się nad chorymi, próbuje docierać ze swym świadectwem życia i wiary w Jezusa do najtrudniejszych środowisk. Spotyka ich często za to ostracyzm – zazwyczaj ze strony tych, którzy sami nie potrafią zaproponować niczego konstruktywnego; chętnie natomiast wietrzą herezję, błąd i zwiedzenie po stronie „charyzmatyków”. Ten hiperkrytycyzm sam w sobie nie byłby jeszcze tak bardzo problematyczny. Sęk w tym, że spora część tradycjonalistów nie tylko zapamiętale krytykuje wszelkie przejawy „charyzmatyczności” w Kościele, ale ma także problem z samym Kościołem, a dokładniej – z posłuszeństwem papieżowi i z wiernością katolickiemu nauczaniu.
Oczywiście, rzecz wymaga kilku wyjaśnień. Przede wszystkim, pisząc o tradycjonalistach, nie mam w tej chwili zamiaru łączyć tego pojęcia z konkretną, zbuntowaną, mniej lub bardziej formalną grupą (np. Bractwem Kapłańskim Piusa X, sedewakantystami czy sedeprywacjonistami). Nie zamierzam też atakować zwykłych wiernych, którzy nie wikłają się w żadne tropienie „modernistów” i „progresistów” w Kościele, ale po prostu wolą chodzić na Mszę św. sprawowaną według rytu trydenckiego, kochają chorał gregoriański oraz łacinę i bliski jest im duszpasterski model Kościoła sprzed Soboru Watykańskiego II. Mają do tego pełne prawo, a Kościół katolicki jest na tyle pojemny w swej tradycji i duchowości, że bez problemu mieści w sobie ich wrażliwość – podobnie jak potrzeby tych, którzy chcą uwielbiać Boga na stadionach, z rękami wzniesionymi do góry. Używam więc teraz słowa „tradycjonaliści” w ściśle określonym kontekście, mając na myśli ludzi, a nawet całe grupy wiernych w Kościele, którzy z pewnych wątków katolickiej tradycji uczynili sobie narzędzie ideologiczne do zwalczania wszystkich inaczej myślących, a także do uderzania w samego papieża, który rzekomo – w ich przekonaniu – sprzeniewierza się katolickiej wierze i moralności, prowadząc Kościół w przepaść. Dlatego – twierdzą – trzeba się do Maryi uciekać, aby swym płaszczem nas ochroniła przed podstępnymi zakusami tego fałszywego proroka, który do pachamamy się modli, sakrament małżeństwa podważa, homoseksualizm promuje, komunię świętą pozwala profanować, zamykanie kościołów popiera i Bóg wie, co jeszcze wyprawia. Na nic się zdaje tłumaczenie, prostowanie niejasności, wyjaśnianie, argumentowanie. Ci, którzy próbują to robić – zarówno duchowni jak i świeccy – błyskawicznie trafiają na czarną listę modernistów. W kontrze uruchomione zostaje pomstowanie na Sobór Watykański II, ekumenizm, reformę liturgii, a ostatnio nawet lobby farmaceutyczne, które rzekomo Watykan miałby wspierać – w końcu papież namawia przecież do szczepień.
Oczywiście, ten wylew złości nie jest zupełnie bezpodstawny. Liturgiczne niechlujstwo, lenistwo, a nawet zwykła bezmyślność i brak wiary sprawiły, że w wielu miejscach postanowienia soborowe wprowadzane były przez lata w sposób karykaturalny. Wiele do życzenia pozostawia także aktualny watykański system komunikowania światu spraw istotnych z punktu widzenia moralności, takich na przykład, jak rozumienie pewnych zapisów z Amoris laetitia czy interpretacja niektórych spontanicznych wypowiedzi papieża, które media chętnie podchwytują, naginając do z góry ustalonych tez. Nie zmienia to jednak faktu, że cechą stabilnej osobowości i zdrowej religijności jest umiejętność zachowania umiaru, dystansu oraz powstrzymania się od ferowania wyroków w kwestiach, co do których nie mamy pewności lub jasnego oglądu sytuacji i znajomości kontekstu. Niestety, w wielu „tradycjonalistycznych” osądach tych dwóch cech ewidentnie brakuje. Nie ma tam fundamentalnej zdolności do niuansowania ocen i próby odczytania faktycznych intencji tych, których poddaje się krytyce. Tchnie z nich natomiast jakaś dualistyczna, a nierzadko wręcz paranoiczna wizja świata. Zgodnie z jej narracją Jan Paweł II pocałował Koran nie z szacunku wobec wiary tych, dla których ta księga jest święta, ale dlatego że był heretykiem; Franciszek w Ogrodach Watykańskich towarzyszył ceremonii z udziałem figurek pachamamy nie po to, aby uszanować kulturę i tradycję rdzennych mieszkańców Ameryki, spośród których wielu dopiero wchodzi w proces przyjmowania chrześcijaństwa, bardzo powoli rozstając się z dawnymi wierzeniami, ale dlatego, że jest antychrystem i skrytym czcicielem matki-ziemi – indiańskiej bogini płodności. To przecież proste, prawda? W tradycjonalistycznej wizji świata i religii nie ma miejsca na jakiekolwiek niejasności, ani zgody na zwykłe ludzkie niezręczności, które można by przynajmniej spróbować z życzliwością zrozumieć i zinterpretować. Jest natomiast wrogość. Płynie ona coraz szerszym strumieniem z ust tych, którym się wydaje, że permanentna, często wręcz nienawistna kontestacja autorytetu papieża sytuuje ich bardziej w sercu Kościoła i jego tradycji. Nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo się mylą.
Choćbyśmy nie wiadomo jakie intelektualne wygibasy uprawiali, nie da się zanegować fundamentalnego nauczania zawartego w zatwierdzonym przez Jana Pawła II w 1992 roku Katechizmie Kościoła Katolickiego: „Biskup Rzymu z racji swego urzędu, mianowicie urzędu Zastępcy Chrystusa i Pasterza całego Kościoła, ma pełną, najwyższą i powszechną władzę w Kościele i władzę tę zawsze ma prawo wykonywać w sposób nieskrępowany” (KKK 882). Dlatego, gdy definitywnym aktem ogłasza naukę dotyczącą wiary i obyczajów, cieszy się nieomylnością; tak samo Kolegium Biskupów, gdy wraz z nim (w jedności) sprawuje najwyższy Urząd Nauczycielski – głównie na soborze powszechnym. Do takiego nauczania należy przylgnąć „posłuszeństwem wiary” (por. KKK 891). Co więcej, „Boska asystencja” jest także udzielona Biskupowi Rzymu oraz nauczającym w komunii z nim biskupom, „gdy – nie formułując definicji nieomylnej i nie wypowiadając się w sposób definitywny – wykonuje swoje nauczanie zwyczajne (…) w dziedzinie wiary i moralności. Nauczaniu zwyczajnemu wierni powinni okazać religijną uległość ich ducha” (KKK 892). I nie chodzi o to, że katolik nie ma prawa do pytań i wątpliwości. Jednak między ich wyrażaniem – nawet krytycznym – a autorytatywnym i omnipotentnym zarzucaniem papieżowi błędu, a nawet herezji, jest zasadnicza różnica. Jak zatem – pytam retorycznie – można, pozostając w Kościele katolickim, tak bezkompromisowo negować autorytet papieża i wypowiedzi Soboru Watykańskiego II? Mam świadomość, że tradycjonalistów to nie przekonuje – wszak cytowany wyżej Katechizm to dzieło posoborowe, więc w ich przekonaniu jest nieważny. Pojawia się jednak pytanie, dlaczego w takim razie nie przekonują ich również słowa papieża Bonifacego VII (1294-1303), który w Bulli doktrynalnej Unam sanctam nauczał: „Oznajmiamy, twierdzimy, określamy i ogłaszamy, że posłuszeństwo Biskupowi Rzymskiemu jest konieczne dla osiągnięcia zbawienia”. Czyżby przeoczenie? Niewiedza? A może po prostu wybieranie sobie z katolickiej tradycji tego, co akurat pasuje do subiektywnych intuicji, bez oglądania się na jej ciągłość, jedność, rozwój i wewnętrzną logikę?
W gruncie rzeczy odpowiedź jest jedna: spora część polskich tradycjonalistycznie zorientowanych katolików utożsamia się z sedeprywacjonistycznym przekonaniem, że posoborowi papieże, a przynajmniej Franciszek, przez notoryczne popełnianie aktów heretyckich i propagowanie modernizmu utracili władzę jurysdykcyjną w Kościele. Nie trzeba więc ich słuchać. Nie zmienia to jednak faktu, że takie przekonanie nie ma nic wspólnego z nauczaniem Kościoła, a ci, którzy uparcie w nim trwają, wchodzą na prostą drogę do schizmy. Ta bowiem rodzi się wówczas, gdy na skutek świadomego zaprzeczenia zwierzchnictwu papieża nad całym Kościołem katolik odmawia podporządkowania się papieżowi albo pozostawania we wspólnocie z członkami Kościoła okazującymi mu posłuszeństwo (K. Rahner, H. Vorgrimler, „Mały słownik teologiczny”). Czy rodzimi tradycjonaliści są tego świadomi? Co przyniesie polskiemu Kościołowi ich antypapieskie zacietrzewienie? Tego nie sposób dociec. Jedno jest pewne. W tak bardzo krytykowanych za „protestantyzowanie” Kościoła wspólnotach charyzmatycznych nie spotkałem systemowego negowania Soboru Watykańskiego II, nawoływania do nieposłuszeństwa papieżowi, kwestionowania decyzji pozostających z nim w komunii biskupów oraz innych jeszcze przejawów uderzania w jedność Kościoła. Spotykam się z tym natomiast permanentnie w wypowiedziach i zachowaniach tradycjonalistów. W moim przekonaniu to agresywne oprotestowywanie istotnych elementów katolickiej doktryny nie pozostawia wątpliwości, kto naprawdę „protestantyzuje” polski Kościół.
Aleksander Bańka