"Nie jest to czas Twojego sądu, ale naszego osądzenia: czas wyboru tego, co się liczy, a co przemija, oddzielenia tego, co konieczne, od tego, co nim nie jest". Pamiętasz słowa papieża sprzed roku? Sprawdź, co się zmieniło.
05.03.2021 01:30 GOSC.PL
Dokładnie rok temu to, co dotąd istniało w sferze science fiction, w ciągu kilku dni stało się naszą rzeczywistością. Zamknięto nam kościoły, zakłady pracy, szkoły, obiekty sportowe, kina, teatry, galerie handlowe. Zamknięto nas w mieszkaniach, w smartfonach i komputerach. Odizolowani za szybkami ekranów i monitorów, próbowaliśmy odnaleźć się w tej nowej sytuacji. Zdalna praca, zdalna nauka, zdalne zakupy, zdalne relacje. Nawet przedszkolaki musiały w trybie ekspresowym przestawić się na myślenie abstrakcyjne i pojąć, że pani za szklaną szybką, to ta sama pani Ania z grupy Stokrotek. I nigdy byśmy nie pomyśleli, że pan doktor z przychodni rodzinnej jest tak genialnym specjalistą, że wystarczy mu zdjęcie naszego gardła zrobione smartfonem, żeby od ręki postawić diagnozę ("To z pewnością angina. Nie, nie, na pewno nie covid").
Początkowo nawet nam się podobało. Nadrabialiśmy zaległości w relacjach z domownikami (jak te dzieci urosły!). Przeprowadzaliśmy od dawna odkładane remonty (sklepów budowlanych nie pozamykali) i robiliśmy zapasy cukru, ryżu i... papieru toaletowego. Wzorem Włochów śpiewaliśmy na balkonach i nagrywaliśmy koronawirusowe piosenki w rytmie hip-hopu. Niejeden odkrył w sobie pasję do bycia youtuberem, a nawet influencerem. I chyba woleliśmy nie myśleć o tym, że wirus nie wyparuje w cudowny sposób tylko dlatego, że przez dwa tygodnie czy nawet dwa miesiące posiedzimy w domu.
Przestaliśmy śpiewać, gdy zaczęły docierać do nas informacje z północnych Włoch, później z Hiszpanii. Przepełnione szpitale, brak respiratorów, butli z tlenem, łóżek i... miejsc w kostnicach. Włosi też już nie śpiewali. Przestali wystawiać z okien banery z hasłem "wszystko będzie dobrze" ("andrà tutto bene"). "Nie będzie dobrze, skoro tylu z nas straciło kogoś bliskiego" - powiedziała mi w kwietniu ubiegłego roku mieszkanka Lombardii.
Coraz jaśniej dociera do nas, że o nowym wirusie niewiele ktokolwiek wie. Naukowcy nie potrafią do końca przewidzieć, jakie spustoszenie pozostawi po sobie w organizmie zakażonego pacjenta, ani jakie będą długofalowe konsekwencje zachorowania na covid. Wirusolodzy dopisują kolejne pozycje do coraz dłuższej listy objawów zakażenia. Informacje i zalecenia, jakie docierają do nas, często są ze sobą sprzeczne. Nie wiadomo już komu ufać i czego się trzymać.
Przed rokiem także trwał Wielki Post. Zafundowano nam rekolekcje zamknięte, w dodatku doprawione lękiem, niepewnością i poczuciem totalnej bezradności. Z powodu limitu wiernych w kościołach większość z nas przeżywała Msze, nabożeństwa, a nawet paschalne obchody liturgiczne przed ekranami komputerów czy telewizorów. Nie było rekolekcji wielkopostnych, ani długich kolejek do konfesjonałów. Ze wzruszeniem patrzyliśmy na papieża Franciszka, samotnie przemierzającego pusty plac św. Piotra, by przed krzyżem z kościoła św. Marcelego (który - jak wierzą rzymianie - powstrzymał zarazę w XVI wieku), modlić się o powstrzymanie pandemii. "Chciwi zysku, daliśmy się pochłonąć rzeczom i oszołomić pośpiechem. Nie zatrzymaliśmy się wobec Twoich wezwań, nie obudziliśmy się w obliczu wojen i planetarnych niesprawiedliwości, nie słuchaliśmy wołania ubogich i naszej poważnie chorej planety. Nadal byliśmy niewzruszeni, myśląc, że zawsze będziemy zdrowi w chorym świecie. Teraz, gdy jesteśmy na wzburzonym morzu, błagamy Cię: Zbudź się, Panie!".
Czy dziś jeszcze wołamy o ratunek?
Ten trudny czas ukazał nowe możliwości docierania z Ewangelią i uruchomił pokłady duszpasterskiej kreatywności księży. Najbardziej oporni na nowinki technologiczne proboszczowie, decydowali się na założenie kamer internetowych w kościołach, by łączyć się z wiernymi na Mszy, albo modlitwie. Wiele inicjatyw internetowych - modlitewnych czy ewangelizacyjnych - trwa do dzisiaj. Na kanale Teobańkologia, którego twórcą jest ks. Teodor Sewielewicz, codziennie o 20.30 na modlitwę różańcową na żywo zbiera się kilkadziesiąt tysięcy osób, a od kilku tygodni na Koronkę do Miłosierdzia Bożego o 15.00 - niewiele mniej. To pokazuje, jak ważne jest ewangeliczne odczytywanie znaków czasu i wychodzenie ze strefy własnego komfortu. I jak sztucznie nieraz dzieliliśmy rzeczywistość na sacrum i profanum. Pan Bóg sam na nowo pokazał nam, że jest obecny w każdym miejscu i każdą przestrzeń potrafi uświęcić swoją obecnością.
Paradoksalnie, czas zamknięcia, niepewności, ograniczonego dostępu do sakramentów, dla wielu osób stał się początkiem nawrócenia. Czasem ponownego przylgnięcia do Boga, zbudowania z Nim osobistej relacji. "Tam, gdzie zbyt długo trwa nasza samowystarczalność, tam obraz Boga oddziela się od Jego obecności - pisał przed laty ks. Krzysztof Grzywocz. - Dopiero chwile próby (...) odsłaniają w nas naszą bezradność. Oby sprawiły one, że naprawdę spotkamy żyjącego Boga, że spotkamy nie tylko nasze obrazy Boga, prawdziwe czy nieprawdziwe, ale spotkamy żywego Boga. Przeżyta bezradność pokazuje mi, że muszę zawierzyć Bogu swoje życie".
Przed rokiem pisałam: "Ten czas to papierek lakmusowy naszej wiary. Czy wierzę w Boga wszechmogącego, obecnego w każdej sytuacji mojego życia czy jedynie zasłaniam się swoją pobożnością i mnożeniem religijnych praktyk przed wejściem w żywą, osobistą relację z Nim". Dziś podtrzymuję te słowa i widzę, jak nadal są aktualne.
Niestety, rok pandemii mocno nas także podzielił i spolaryzował pewne postawy. Początkowy lęk przed zakażeniem sprawił, że z niektórych wylazły paskudne zachowania, jak rysowanie gwoździem po samochodach lekarzy czy pielęgniarek, albo ostracyzm wobec rodzin zakażonych osób. Takie sytuacje, choć wydają się nieprawdopodobne, miały miejsce w rzeczywistości. Skończyły się z chwilą gwałtownego wzrostu zachorowań, kiedy okazało się, że zarazić można się wszędzie - w autobusie, w aptece i w Biedronce. Jednocześnie tysiące osób okazało solidarność z cierpiącymi, poświęcając swój czas, energię i pieniądze, ruszając do pomocy w domach opieki, rozwożąc jedzenie, troszcząc się o chorych i zamkniętych na kwarantannie.
Jesteśmy na wojnie. I podobnie, jak po wojnie, wyjdziemy z pandemii poobijani. Osobiście znam osoby, które po przejściu koronawirusa - własnym lub kogoś bliskiego - przez jakiś czas cierpiały na zespół stresu pourazowego. Choć wiem też, że ciągle są osoby, które negują istnienie pandemii, a nawet koronawirusa, sensu noszenia maseczek czy zakazu urządzania wielotysięcznych zgromadzeń. To ci, którzy nie zachorowali, albo przeszli chorobę lekko i nie musieli bezradnie czekać na wiadomości ze szpitala o swoich bliskich, leżących pod tlenem czy respiratorem. Kiedy trwa wojna, nie pytamy o sens siedzenia w schronie, gdy nad nami świszczą kule i eksplodują bomby.
I znów znaleźliśmy się w środku Wielkiego Postu. Nic dokoła nas nie zwiastuje końca koronawirusa. Jasne, że jesteśmy już bardzo zmęczeni; że pragniemy powrotu do normalności wolnej od codziennych raportów o zakażeniach. Chcemy wyjść z domu bez krępującej oddech maseczki i chcemy, by dzieci wróciły do szkół. A przede wszystkim chcemy przestać się bać o siebie, o swoich bliskich.
Bóg czasem odziera nas boleśnie z rzeczy i spraw, które wydają nam się niezbędne w życiu, ale przysłaniają nam to, co najważniejsze: Jego Miłość.
"W tym Wielkim Poście (...) wzywasz nas, byśmy wykorzystali czas próby jako czas wyboru. Nie jest to czas Twojego sądu, ale naszego osądzenia: czas wyboru tego, co się liczy, a co przemija, oddzielenia tego, co konieczne, od tego, co nim nie jest. (...) Czas przestawienia kursu życia ku Tobie, Panie, i ku innym. (...) Wiara nie polega na tym, żeby być przekonanym, że istniejesz, ale na tym, by przyjść do Ciebie i zaufać Tobie" - modlił się papież Franciszek prawie rok temu, stojąc samotnie w strugach deszczu na pustym placu św. Piotra.
Coś się zmieniło?
Aleksandra Pietryga