Wojowanie statystyką jest wyjątkowo wygodne. I wyjątkowo nie fair. Bo opierając się na tych samych danych, można uzasadnić tezę, że Polska robi najmniej testów na obecność koronawirusa w Europie oraz że robi ich znacznie więcej niż inni. Jak to możliwe?
W medialnej wrzawie nie przebija się kilka kluczowych dla zrozumienia tematu szczegółów. Pierwszy to ten, że jest kilka rodzajów testów. Można je ogólnie podzielić na dwa typy. Jedne to testy molekularne, które „szukają” RNA atakującego wirusa. Od pacjenta pobiera się wymaz z jamy nosowo-gardłowej, który następnie jest przesyłany do jednego z kilkunastu certyfikowanych (trzeci stopień hermetyczności) laboratoriów, w których przeprowadza się badania genetyczne. Zrobienie takiego testu nie jest banalne i wymaga specjalisty. Jego koszt wynosi kilkaset złotych, a na wynik trzeba czekać kilkanaście godzin. Pojedyncze badanie może trwać od kilku do nawet 18 godzin. Do tego trzeba doliczyć czas potrzebny na przetransportowanie próbek do laboratorium (wykorzystuje się do tego transport medyczny, a próbka jest umieszczona w specjalnym, trójwarstwowym pojemniku). Gdy wynik jest jednoznaczny, pacjent dostaje odpowiedź w ciągu maksymalnie doby. Zdarza się jednak, że badanie trzeba powtórzyć. Pacjent może więc czekać na wynik nawet dwie albo trzy doby. Długo. Bardzo długo. Ale dokładność testu molekularnego sięga ponad 99 proc. To niewątpliwa zaleta. Wadą jest to, że takiego testu nie można przeprowadzić w warunkach domowych ani nawet w lokalnej przychodni. Za każdym razem konieczny jest transport próbek, a stosunkowo długi czas oczekiwania na wynik sprawia, że masowe testowanie jest logistycznie niewykonalne.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Tomasz Rożek