Z Krystyną Jandą o braku recept na życie, odpowiedzialności i „pestce” rozmawia Barbara Gruszka-Zych.
Na początku zagrała pani Agnieszkę w „Człowieku z marmuru”.
– Tak, to był mój debiut, ale początek był dużo wcześniej – w moim Liceum Plastycznym w warszawskich Łazienkach. Tam kształtował się mój gust, myślenie, postawa. Niech pani nie zapomina, że zaczynałam w czasach, kiedy hipisi chodzili po ulicach. Mieliśmy na wszystko radykalne poglądy, bo żyliśmy w szarym, smutnym kraju. I jeśli nie mogliśmy walczyć o wolność, to marzyliśmy, żeby ten kraj zrobić bardziej kolorowym. Chcieliśmy na przykład Pałac Kultury, symbol ucisku, obłożyć mokrą ligniną, żeby wyrosła na nim rzeżucha. Chociaż w 1968 r., kiedy byłam w drugiej klasie liceum, wielu moich kolegów wychodziło demonstrować na ulicę, a kilku z nich pojechało do Czechosłowacji przyłączyć się do protestów. Każdy z nas malował, kształtował swój styl, uczył się samodzielnego podejmowania decyzji. Mieliśmy mądrych nauczycieli nastawionych na wyławianie osobowości. Dziś nie tylko odwaga w sprawach artystycznych, ale także lekcje rzeźby, kompozycji, malarstwa przydają mi się, szczególnie kiedy reżyseruję.
Miała Pani świetnych kolegów.
– Agnieszka z „Człowieka z marmuru” to właśnie portret zbiorowy moich kolegów z liceum. Tej młodzieży, tego stylu. Wielu z nich zostało wybitnymi artystami. Wczoraj była u mnie Bożena Biskupska – znakomita malarka i rzeźbiarka, która buduje Centrum Kultury na styku Polski, Niemiec i Czech. Piotrek Szulkin robi filmy. Niektórzy są za granicą i mają tam wiele do powiedzenia. To nie wzięło się znikąd.
A czego nauczyli Panią rodzice?
– Po pierwszych latach życia u dziadków i bardzo starannym wychowaniu, kiedy na początku nauki trafiłam na stałe do domu rodziców, specjalnie się mną nie zajmowano. Rodzice bardzo ciężko pracowali, uczyli się. Ojciec robił dodatkowe studia. Mogę powiedzieć, że w młodości zostawiono mi wielką wolność. Wychowywałyśmy się z siostrą w wolności i odpowiedzialności, rodzice byli naszymi przyjaciółmi.
Przyjaciele, którzy pomagają znaleźć siebie, to prawdziwy skarb.
– Uważam, że to, z kim się przestaje, jest jedną z najważniejszych życiowych decyzji. Zwykle powiela się styl otoczenia. Nie mówię już o partnerach życiowych.
Potem trzeba ponosić za to odpowiedzialność. Często zwraca Pani na to uwagę.
– W „Shirley Valentine”, sztuce, którą gram od 21 lat, mówię: „Z każdego działania wynika jakiś skutek”. I trzeba o tym pamiętać. Z braku działania też coś wynika. Nic nie pozostaje bez konsekwencji. Tylko trzeba starać się je przewidzieć.
Pani je przewiduje?
– Uważam, że jestem dość inteligentna. Myślę, planuję, konstruuję, przewiduję, ponoszę konsekwencje błędów. Ludzie bezmyślni, czasem mówi się o nich – szczęśliwi, nie przewidują, żyją z minuty na minutę. Jest w tym coś z natury i zwierzęcia. Nie lubię takich ludzi, choć mnie fascynują.
Czyżby większy odsetek populacji był bezmyślny? Po czym można poznać, że jakiś mężczyzna jest odpowiedzialny?
– Nie wiem…ale moim zdaniem to widać już przy pierwszej rozmowie, po każdym drobiazgu, po szczegółach zachowania. Piękne słowa liczą się tylko na scenie.
Przed pięciu laty wybrała Pani szefowanie teatrowi „Polonia”. Jakie są tego zalety i koszta?
– Zalety? Wolność artystyczna i wielka radość, ale też koszmarne problemy, praca ponad 12 godzin na dobę, ani dnia wolnego, bezsenne noce, samotność. Wieczny wielki obowiązek. W tym roku musiałam odmówić dwóch dużych, poważnych ról filmowych za granicą, bo nie mogę od tego teatru odjechać.
Całe życie była Pani gwiazdą.
– Teraz wszystkie „interesy” gwiazdy muszę schować do kieszeni. Podjęłam decyzję i ponoszę odpowiedzialność. To inni aktorzy, reżyserzy pracujący u nas są dla mnie gwiazdami. Teatr to najwspanialsze miejsce na świecie, ale to nie fabryka, gdzie produkuje się coś typowego.