Zasady obowiązują zawsze albo stają się ideologiczną fikcją.
Sędzia Kamil Zaradkiewicz, w imieniu Izby Cywilnej Sądu Najwyższego, zwrócił się do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej z pytaniem prejudycjalnym, czy sądy, w których zasiadają sędziowie powoływani przez Radę Państwa PRL (szczególnie w okresie stanu wojennego, gdy doszło do pogwałcenia nawet „socjalistycznej praworządności”), mogą być uważane za „niezawisłe i bezstronne”. Nie jestem zwolennikiem zwracania się o zagraniczny arbitraż w polskich sporach, ale to pytanie ma akurat (po pierwsze) charakter retoryczny i (po drugie) jest faktycznie odpowiedzią na zaangażowanie Trybunału luksemburskiego w polskie sprawy. Sędzia podniósł sprawę kluczową, bo nie można ignorować PRL-owskich, nigdy nie odciętych, korzeni naszego sądownictwa. Można i należy krytykować wpływ władzy politycznej na sądy (które – tak jak prezydent, parlament i samorządy – mogłyby być powoływane w wyborach), ale nie można nie widzieć cienia, gorszego niż polityczny, wpływu, który na nich ciąży. Zawsze powinniśmy pamiętać o nadziei profesora Adama Strzembosza na samooczyszczenie sądownictwa po odzyskaniu niepodległości. Powinniśmy pamiętać o tym, że to – formułowane w najczystszych intencjach pragnienie – nie zostało spełnione i trzeba z tego wyciągnąć wnioski.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Marek Jurek