Ave, Cezar!

„Dziesięcioro przykazań”, „Ben Hur”, „Quo Vadis”, „Opowieść wszech czasów”… - lata ’50 i ’60 ubiegłego wieku były złotą erą hollywoodzkich, monumentalnych widowisk biblijnych. Nic więc dziwnego, że kiedy więc bracia Coen postanowili nakręcić film o tamtych czasach, sięgnęli właśnie po ten gatunek kinowy.

Oczywiście zrobili to na swój (zdecydowanie prześmiewczy) sposób i zamiast kręcić klasyczny film biblijny, nakręcili film o tym, jak… kręci się film biblijny. Jak wygląda praca na planie, w montażowni, a także to, co najważniejsze - relacje między aktorami, producentami, krytykami, reżyserem i scenarzystami.

Filmowy autotematyzm to jeden ze znaków rozpoznawczych twórczości Ethana i Joela Coenów. Inspiracje i nawiązania do innych filmów, tasowanie gatunkowymi kliszami, próby tworzenia własnych filmów w ramach konkretnych gatunków (westernowe „Prawdziwe męstwo”, gangsterska „Ścieżka strachu”) – Coenowie słyną z tego nie od dziś. W „Ave Cezar!” postanowili wziąć na warsztat tzw. film sandałowy.

W ich wariacji wielki hollywoodzki gwiazdor Baird Whitlock (w tej roli George Clooney) wciela się w wodza rzymskich legionistów, Autolochusa - główną postać filmu „Ave, Cezar! Historia Jezusa”. Niestety, któregoś dnia aktor gdzieś znika, więc Eddie Mannix (zatrudniony przez studio specjalista od czarnej roboty) próbuje go odnaleźć. Śledztwo jakie prowadzi przywodzi na myśl detektywistyczne filmy spod znaku noir. A że dochodzenie ma miejsce w fabryce snów, wraz z Eddiem wędrujemy m.in. na plan westernu, musicalu, czy eleganckiej salonowej komedii z życia wyższych sfer, czyli najpopularniejszych, obok filmu biblijnego, gatunków złotej ery Hollywood.    

Już sam tytuł kręconego filmu sporo mówi nam o hollywoodzkim podejściu do kwestii religii. Choć na spotkaniu z księdzem, popem, pastorem i rabinem Eddie przekonuje, że będzie to film o Chrystusie, tak naprawdę na ekranie widzimy raczej potęgę Rzymu. Wykwintne pałacowe uczty i marsze legionistów (”rzymskie legiony są panami świata. Dźwięk ich sandałów daje się słyszeć od Półwyspu Iberyjskiego na zachodzie, aż po sale wielkiej Biblioteki Aleksandryjskiej na wschodzie” – przekonuje nas lektor). Najpierw więc na ekranie widnieje ogromny napis „Ave Cezar’. Dopiero chwilę później pojawia się dopisek, że to „Historia Jezusa”. Choć tak naprawdę to historia… Autolochusa. Ale czyż podobnie nie było np. w obsypanym Oscarami „Ben Hurze”?

Ciekawe u Coenów są sceny na Golgocie (którą rzecz jasna stworzono tu w atelier). W finałowej scenie grany przez Clooneya bohater klęczy pod krzyżem i opowiada o Jezusie. O Jego miłości do ludzi. O tym, że nigdy nie potępiał grzeszników. Że był boskim Światłem…  Członkowie ekipy filmowej są poruszeni. Wielki aktor potrafi wspaniale przekazać biblijne treści. Wierzy się jego gestom, mimice, emocjom, ale jest jedno „ale”. To jednak tylko aktor, a nie ktoś głęboko wierzący. I właśnie o słowie „wiara” w swojej podniosłej przemowie zapomina. Więc cała scena na nic. Trzeba ją powtórzyć, nakręcić raz jeszcze.

To zaplanowany żart Coenów. Świetna pointa odsłaniająca fikcyjność filmowego świata i uświadamiająca widzom (którym zdarza się o tym zapomnieć), że to tylko film. Nie Biblia, a tylko jej ekranizacja. 

Wcześniej jednak jest inna scena na Golgocie. Eddie Mannix (gorliwy katolik) idzie pod krzyż. Po zakończeniu zdjęć udaje się na opustoszały już plan, by bić się z myślami. By przemodlić problemy, z którymi nie potrafi sobie poradzić.

Jego potrzeba jest prawdziwa, szczera. Spogląda na trzy krzyże. Duma. Medytuje…

Coenowie sporo sobie żartują z tej postaci w filmie. Jego skrupulanckie spowiedzi mogą rzeczywiście bawić, ale w tej jednej scenie udało im się ukazać jakąś prawdę o człowieku wierzącym. Tak właśnie wygląda homo religiosus. Ktoś inny zobaczyłby na planie wyłącznie rekwizyty i elementy scenografii – on obcuje tam najprawdziwszym z sacrum.     

*

Tekst z cyklu ABC filmu biblijnego

« 1 »

Piotr Drzyzga