Obserwowałem upadek kilku znanych kapłanów. Początkowo jako duszpasterze trzymali dystans, ale pokolenie sierot spragnione duchowych autorytetów nie odpuszczało. Zobaczyło w nich ojców, a nawet duchowych herosów, zawisło na ich szyjach i w konsekwencji zadusiło. Ci księża nie byli w stanie zejść z pomników, które im postawiono.
Pokolenie duchowych sierot desperacko szuka autorytetów. Nie jest to niczyja wina, ale naturalna tęsknota mająca socjologiczne zakorzenienie. Nieprzypadkowo socjologowie i psychologowie nazywają tę generację najbardziej samotną w historii oraz pokoleniem bez ojców.
Znam kierowników duchowych, którzy naprawdę początkowo szukali pokory, dystansu, dbali o duchową higienę (to znaczy o znajdywanie oddechu, czasu dla siebie), a jednak przez lata byli bombardowani tak intensywnym „uwielbieniem”, „ochami” i „achami” i wszelkimi możliwymi objawami kultu jednostki, że choć uciekali od tego, w końcu uwierzyli we własne siły. I, co gorsza, choć przez lata głosili znakomite konferencje o posłuszeństwie, ostatecznie zaczęli przedkładać własne zdanie, przekonania, intuicje i rozeznania nad oficjalne nauczanie Kościoła i polecenia przełożonych.
Stoisz? Tylko ci się zdaje
Wierzę w ich pierwotną duchową uczciwość: nie chcieli wchodzić na piedestał, podium, często stali z tyłu sceny, po drugiej stronie reflektora. Piszę ten tekst, bo obawiam się (są ku temu przesłanki), że niebawem czekają nas bardzo bolesne, spektakularne odejścia, tąpnięcia i publiczne deklaracje nieposłuszeństwa Kościołowi (zazwyczaj reprezentowanego przez przełożonych zakonnych). Niestety, ci, którzy odejdą, będą się starali, jak to zwykle bywa, pociągnąć za sobą zapatrzone w nich ślepo owieczki.
Nihil novi sub sole – zawoła ktoś. To prawda, ale łatwiej dowiadywać się o rozdarciach w epoce Girolama Savonaroli niż o kapłanach, którzy mieli wpływ na życie duchowe bliskich mi osób. Łatwiej czyta się o XV-wiecznej Florencji niż o konkretnych świątyniach czy zakonnych rozmównicach nad Wisłą. Ostatecznie zawsze staniemy przed dylematem: zawierzyć indywidualnym intuicjom „władców dusz” czy rozeznaniu Kościoła?
Wielokrotnie widziałem, jak wielkie autorytety duchowe wieszały sutanny na haku. Jak znani, cenieni, rozchwytywani rekolekcjoniści szli w długą. Dlatego od kilku lat jestem niezwykle wyczulony na fankluby. Są niepokojącym zjawiskiem. Powstają wokół znanych, charyzmatycznych osobowości. Przyznam, sam kiedyś należałem do jednego z nich („Fajnie, że papież tak powiedział, ale lepiej, żeby ojciec X to potwierdził”). Do pionu postawiły mnie słowa: „Przeklęty mąż, który pokłada ufność w człowieku” i prawdziwa do bólu obserwacja św. Pawła przypominającego Koryntianom: „Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł”. Jedynie zdaje się nam, że stoimy.
Kult jednostki
Jean Vanier, który żył wedle dewizy „słabość jest moją siłą”, w książce „Wspólnota” zanotował genialną intuicję: „Niebezpieczni są ludzie uznawani za proroków lub sami uważający się za proroków. Osoby obdarzone proroctwem żyją i działają nieświadome tego”. Słowa te brzmią mocno i jednoznacznie w kontekście ostatnich odejść kapłańskich. Przyczyną tych pęknięć były często zdiagnozowane (lub nie) depresje, kryzysy, w jakich znaleźli się ci duchowni, ale punktem zwrotnym w ich decyzji było zawsze indywidualne rozeznanie wyniesione ponad rozeznanie wspólnoty Kościoła.
Problem pojawia się wówczas, gdy „cenione moralne autorytety” zaczynają głosić treści sprzeczne z oficjalnym nauczaniem Kościoła (łatwo takie nagrania znaleźć w sieci). Ba, często sypią jak z rękawa nazwiskami konkretnych biskupów. Cóż z tego, że z daleka pachnie to nieposłuszeństwem? Członkowie „fanklubów” ich usprawiedliwią, twierdząc, że ich mistrzowie mogą sobie pozwolić na takie osobiste wycieczki, bo jako prorocy widzą więcej, dalej, głębiej. Otóż nie mogą! Jaką mamy gwarancję, że nie zbłądzili? Fakt, że Bóg posługiwał się kimś z mocą przez kilkadziesiąt lat, nie świadczy o tym, że będzie tak robił do jego ostatniego tchnienia. Wystarczy zerknąć do Biblii na przykłady pogubionych, zniechęconych proroków. Pamiętacie, jak skończył Gedeon, przy którym wrogowie padali jak muchy, a którego historia rozpoczęła się z cepem w ręku? Uwierzył w to, że jest „mężem opatrznościowym”. Niestety, mam wrażenie, że sami hodujemy w Kościele superbohaterów. To efekt zranień i naszej choroby sierocej.
Jak rozpoznać takie niepokojące zjawiska? Zaczyna się od tego, że takich osób nie można konstruktywnie krytykować, a często nawet napomnieć (niestety, nie ułatwia tego relacja mistrz–adept, w której jedna osoba naucza, a druga jedynie słucha). Gdy ktoś ośmieli się takiemu człowiekowi zwrócić uwagę na nieścisłości teologiczne (nie jest to żaden atak, a jedynie braterskie upomnienie), jego reakcją jest okopanie się w swoim przysiółku. Zazwyczaj pada wówczas mocny argument o „ataku na Kościół”, a nawet o „interwencji samego szatana”. Doprawdy trudno przebić ten argument z piekła rodem. Za każdym razem jak bumerang wraca śpiewka: „Zobaczcie, jak on jest prześladowany”, a histeryczne wiadomości opisują sytuację jak na ringu: biedny mistyk kontra bezduszna machina Kościoła. Zaraz potem rusza internetowa lista poparcia dla „prześladowanego kapłana”. Zauważyliście, że w warstwie emocjonalnej w setkach komentarzy zawsze „mylą się przełożeni”? To oni wedle zatroskanych internautów „nie mają racji”.
Marcin Jakimowicz; GN 27/2019