Ponad 40 nepalskich kobiet postanowiło uciec z chińskiej fabryki, gdzie pracowały ponad siły, za mniejsze niż obiecano wynagrodzenie i niemal bez jedzenia. Schroniły się w nepalskiej ambasadzie. Właściciel fabryki winą za całą sytuację obarcza nepalskiego pośrednika.
Nepalska firma rekrutacyjna z Katmandu wzięła od każdej z kobiet od 60 tys. do 120 tys. rupii (ok. 2-4 tys. zł) za załatwienie pracy i wysłanie do Chin.
"To częsta praktyka. Przyjęło się, że pośrednik bierze pieniądze od pracowników, mimo że zazwyczaj pracodawca ponosi wszelkie koszty sprowadzenia pracowników" - tłumaczy PAP Anup Timilsina, który jeszcze do niedawna pracował w jednej z agencji pośredniczących w znajdowaniu pracy.
"Stawki za wysłanie do jednego z krajów Zatoki Perskiej to kilka tysięcy dolarów. Do Europy, w tym do Polski nawet 8 tys. dol." - mówi Timilsina, który zdaje sobie sprawę, że koszty pozwoleń ponosi pracodawca, a bilet lotniczy do Polski z Katmandu kosztuje ok. 600-800 dol.
"To świetny biznes, który opiera się na niewiedzy i desperacji ludzi" - przyznaje. Jego zdaniem praca w Chinach jest znacznie gorzej płatna. "Trochę dziwię się tym kobietom, bo obiecana płaca 35 tys. rupii na miesiąc to naprawdę nie dużo nawet jak na standardy Nepalu" - ocenia.
"Wiele z kobiet, które wyjeżdżają do Indii, Chin i Zatoki Perskiej, staje się niewolnikami. Młode kobiety lądują w domach publicznych" - mówi PAP Shailaja KC, od wielu lat walcząca z handlem ludźmi w Indiach i Nepalu. "Każdy taki wyjazd jest ogromnym ryzykiem. Ludzie o tym wiedzą, ale i tak wyjeżdżają" - podkreśla.
Nepalski pośrednik, który wysłał kobiety do fabryki w Dandong, twierdzi, że nie wiedział o warunkach ich pracy. Właściciel fabryki mówi jednak, że to właśnie na sugestię nepalskiego partnera wypłacał obniżone pensje.
Kobiety przebywają obecnie na terenie nepalskiej ambasady. Skończyły im się turystyczne wizy i czeka ich deportacja do Nepalu.