To nie jest ta sama droga co kiedyś. Nie trzeba tłuc się nieustannie za sznurem ciężarówek, z myślami czarniejszymi od asfaltu. Katolicki Uniwersytet Lubelski jest jakby bliżej. Choć w rzeczywistości zawsze był blisko... człowieka.
Jak opisać organizm, który ma ponad sto lat, CV wypełnione honorami, a od najwybitniejszych nazwisk pęka lista jego dzieci? W drodze na Katolicki Uniwersytet w Lublinie zadaję sobie to pytanie, bojąc się jak ognia popadania w patos, szafowania komunałami i wyświechtanymi pochwałami. Krótki telefon przerywany śmiechem, krótka rozmowa i bardzo konkretna wskazówka. – Jak najkrócej scharakteryzowałabyś uczelnię, na której studiujesz? – pytam Anię z Lublina, znajomą od lat. – Co należałoby napisać, żeby w jednym zdaniu oddać wszystkie właściwości KUL-u?
Zastanawia się przez chwilę, po czym udziela odpowiedzi: – Chyba to, że jest bardzo przyjazny studentowi. Tam jest elastycznie, da się na przykład pogodzić pracę z nauką, bez żadnej szkody dla jednego czy drugiego, ale nie tylko o to chodzi.
Zrozumiałem. Sprawdzam.
Stajesz się częścią
Ania i Piotr siedzą naprzeciw mnie w studenckiej kantynie. Oboje ledwo po dwudziestce, oboje bardzo energiczni, pogodni, studiują psychologię, są na czwartym roku, więc jakby powoli na wylocie. On bardzo konkretny i do bólu pragmatyczny. Laureat konkursu międzyuczelnianego z psychologii w biznesie. Ona bardzo rozważna i romantyczna. Też do bólu.
– Jesteś realistą i skrajnym pragmatykiem... Powiedz mi, co takiego jest w tych murach, w tym miejscu, że je lubisz? – pytam Piotra.
– Gdy chodzę po tym starym budynku, to czuję się, jakbym chodził po jakimś Hogwarcie – odpowiada. Śmiejemy się więc wszyscy z tego baśniowego skojarzenia. Ale Piotr od razu wyjaśnia: – Tu jest taki specyficzny klimat... jakby duch nauki. I jest kilku prowadzących, którzy tego ducha podtrzymują – dodaje.
– Macie tu ludzi, których można nazwać mistrzami?
– Tak. I pomimo że są wśród nich osoby młode, myślę, że można o nich powiedzieć, że są mistrzami.
– A kto to jest mistrz? – pytam dalej.
– Mistrz... – Piotr się waha. – Mistrz to ktoś, kto ma gigantyczną wiedzę i doświadczenie i potrafi się tym dzielić. Ktoś, kto nie tylko zna teorię, lecz również potrafi ją zastosować w życiu.
Podobają mi się te odpowiedzi. Mam wrażenie, że właśnie o życie chodzi, a nie o miliony zadrukowanych i zakurzonych kart mądrych ksiąg, z którymi mógłby się kojarzyć uniwersytet. Potwierdza to Ania, mówiąc, że jest to miejsce przyjazne, a przykłady można mnożyć. Choćby taka pani z dziekanatu. Ania i Piotr wtórują sobie nawzajem. Ania: – Pani Kasia jest zaprzeczeniem wszystkich negatywnych cech, które są uosobieniem „pani z dziekanatu”. I opiera się jak ten Spartanin wszystkim negatywnym wpływom, które miałyby to zmienić. Piotr: – Pani Kasia potrafi zadzwonić do ciebie sama i powiedzieć, że brakuje ci jakiegoś podpisu. Nie czeka obojętnie, aż minie jakiś termin i potem masz problem.
– Wybrałabym jeszcze raz KUL, gdybym miała decydować ponownie. Chyba łatwiej by mi było zrezygnować, kiedy wybierałam, niż teraz – Ania, pochodząca z Lublina, nie ma co do tego wątpliwości. – Na pewno KUL jest najlepszy z oferty, jaką ma Lublin. Ale nie tylko o Lublin chodzi, miasto, które kocham, jakby spowolnione, offtopowe, z niezwykłą atmosferą intelektualną. Chodzi też o coś więcej niż o poziom kształcenia. Chodzi o to, że jak raz tu wejdziesz i ci się spodoba, to stajesz się częścią – kontynuuje.
Następny proszę!
Giuseppe, dwudziestodwulatek z Veneto, studiuje europeistykę po angielsku. Rozmawiamy na dziedzińcu. Nieopodal nas Jan Paweł II i Prymas Tysiąclecia padają sobie w ramiona. Giuseppe jest spokojny, wyważony i jakby trochę nieśmiały. Na palcu lewej ręki nosi różaniec. Jest w Polsce od 2016 roku. Pytam go, dlaczego tutaj, skoro we Włoszech można znaleźć naprawdę dobre uniwersytety. Opowiada swoją historię o tym, jak przyjechał na tygodniową wymianę i jak bardzo spodobała mu się Polska, spodobali mu się ludzie, atmosfera. Więc zdecydował się na studia za granicą. Jako człowiek bardzo religijny chciał odejść od atmosfery panującej na publicznych uczelniach we Włoszech. – Są bardzo lewicowe – opowiada. – Nie chciałem tam studiować. Wiedziałem, jakie jest nastawienie profesorów, mocno naznaczone marksizmem. Mnie to nie odpowiadało, bo chciałem być wolny w swoich poglądach.
– Chcesz powiedzieć, że tam, we Włoszech, panuje mniejsza wolność religijna niż w Polsce? – dziwię się i nie jest to wcale zdziwienie udawane. – Tak – odpowiada Giuseppe – ale nie myślę teraz o Polsce, tylko raczej o tej uczelni, o KUL-u. Oczywiście są we Włoszech uczelnie katolickie, ale zazwyczaj prywatne i bardzo drogie.
– Ale o co właściwie chodzi z tymi poglądami? O poprawność polityczną? – drążę temat.
– Tak – odpowiada. – Tam musisz być politycznie poprawny. Musisz być po prostu lewicowy. Nigdy nie słyszałem w Polsce, żeby była walka studentów z policją, we Włoszech się to zdarza. Są protesty.
Domyślam się, o czym mówi Giuseppe, przecież przykład Bolonii jest tu jednoznaczny. „La Rossa” – nazywają ją przewodniki, bo dachy mają tam ciemnopomarańczowy odcień, ale wiadomo też, że bardzo pasuje jej czerwień flagi komunistycznej partii Włoch. Dość popularne są tam zamieszki studenckie, jak choćby te sprzed dwóch lat o... bramkę wjazdową przed biblioteką.
ks. Adam Pawlaszczyk; GN 23/2019