Łatwiej znaleźć kogoś, kto nie lubi proboszcza za to, że ten nie chciał ochrzcić dziecka, niż wyznawcę zasady „Kościół oświeca tylko wtedy, kiedy płonie”.
W imię idei codziennie stoją w centrum miasta. Znoszą odrzucenie, oskarżenia i bluzgi ze strony przechodniów. Przeciwko nim są młodzi i starzy. To nie fragment czytania z tekstów wspólnych o wielu męczennikach. W takim stylu „Newsweek” relacjonuje zbiórkę podpisów pod projektem ustawy o świeckim państwie. Jak wynika z artykułu, grupa stojąca przy wyjściu ze stacji metra Centrum w Warszawie bez przerwy spotyka się z przeciwnikami. A rzecz ma przecież miejsce w mieście, w którym jeszcze niedawno stała gejowska tęcza, w którym od lat rządzą liberałowie i które jest ostoją sojowej lewicy.
To drugie pojawiające się w ciągu ostatnich miesięcy przedsięwzięcie dotyczące świeckości państwa. Na początku roku pod podobnym projektem podpisało się przez internet 40 tys. osób. Liczba zauważalna, ale żeby zgłosić obywatelski projekt potrzebne byłoby 2,5-krotnie wyższe poparcie.
Twardy antyklerykalizm słabo sprzedaje się w polskiej polityce. Popyt na takie hasła istnieje, ale nie jest wielki. Władzy w naszym kraju nie objęła nigdy Joanna Senyszyn, Grzegorz Napieralski (kto dziś pamięta o „zapateryzacji” SLD za jego czasów?) czy Janusz Palikot, choć każdy z tych polityków miał swoje 5 minut. Nie chcę lekceważyć ogromnie niebezpiecznych antychrześcijańskich trendów we współczesnej kulturze. To zresztą zjawiska poważniejsze niż wahania nastrojów politycznych. Obecność tych zjawisk nie oznacza jednak, że Polacy masowo zagłosują teraz na partię pokroju Antyklerykalnej Polski. Potwierdzają to reakcje na trzeciomajowe wystąpienie Leszka Jażdżewskiego na UW. Po krótkim zachwycie zaczęło się powszechne odcinanie i wielkie tłumaczenie, że nawet jeśli ktoś był na wykładzie, to nie wiedział, o czym on jest, jeśli wiedział, to nie klaskał, a jeśli klaskał, to wbrew sobie. Może to i nieszczere, ale politycznie rozsądne.
Co jakiś czas widzimy w Polsce eksplozję antyklerykalizmu. Jedna miała miejsce na początku lat 90., inna po katastrofie smoleńskiej, a ostatnia, związana m.in. z filmem „Kler”, jeszcze nie wygasła. Tyle tylko, że łatwiej znaleźć kogoś, kto nie lubi proboszcza za to, że ten nie chciał ochrzcić dziecka, niż wyznawcę zasady „Kościół oświeca tylko wtedy, kiedy płonie”. W kampanii wyborczej hasła rodem z czasów rewolucji francuskiej pozostają kiepskim paliwem.