Niech poirytowany zarobkami nauczyciel i poirytowany jakością kształcenia rodzic spotkają się na wolnym rynku.
08.04.2019 10:55 GOSC.PL
Kiedy chcemy zjeść obiad poza domem, to oceniamy stosunek jakości jedzenia w danej restauracji do cen przez nią oferowanych. Możemy zjeść drożej i lepiej lub taniej i trochę gorzej. Ale to jest nasz wybór. Możemy swój obiad zjeść w restauracji polskiej, chińskiej, włoskiej. To też jest nasz wybór.
A teraz wyobraźmy sobie, że restauracje są darmowe. I mogą podawać tylko kuchnię polską. W dodatku jesteśmy zobowiązani do jedzenia akurat w restauracji w naszym najbliższym sąsiedztwie. Jeśli kuchnia tam jest słaba, to mamy pecha.
Prawda, że taka sytuacja by nas bardzo irytowała? A dlaczego podobna sytuacja nie irytuje nas w wypadku oświaty? Ktoś powie, że szkoła to nie restauracja. Oczywiście, trudno te dwa obszary porównywać. Co nie znaczy, że jeden z tych obszarów może funkcjonować na normalnych zasadach, a drugi nie. Normalnych, czyli wolnorynkowych.
Winston Churchill stwierdził, że demokracja jest najgorszą formą rządu, jeśli nie liczyć wszystkich innych form. Podobnie jest z wolnym rynkiem. Nikt jeszcze nie wymyślił lepszego sposobu wymiany towarów czy usług niż spotkanie swobodnie korzystającymi ze swoich środków klientów ze swobodnie konkurującymi przedsiębiorcami.
Nauczyciele narzekają na zarobki. Wielu rodziców narzeka na jakość kształcenia. Gdyby ci pierwsi mogli zaproponować określoną jakość swojej pracy i żądać za nią określonego wynagrodzenia, a ci drudzy ustalaliby, ile są w stanie zapłacić za jakość, której oczekują... I wszyscy spotykaliby się w pół drogi.
Oczywiście, edukacja jest czymś niezwykle ważnym dla całego społeczeństwa. Chcemy, żeby wszyscy mieli powszechny do niej dostęp przynajmniej do 18. roku życia. I na potrzebę konkurencji w oświacie i na potrzebę powszechnego dostępu odpowiada idea bonu oświatowego.
Pomysł ten zakłada, że środki przeznaczone na edukację dzielone byłyby przez liczbę uczniów. I każdy z rodziców dostałby czek na swoje dziecko. I z tym czekiem szedłby do wybranej szkoły. Oczywiście, rodzic mógłby dopłacić do szkoły, którą uzna za najlepszą.
Pomysł bonu edukacyjnego ma swoje minusy. Tak, jak i minusy ma wolny rynek. Na przykład, wiele osób może narzekać, że płace poszczególnych nauczycieli staną się zróżnicowane. To zróżnicowanie wynikałoby z decyzji rodziców. Nikt nie narzeka, że świetny kucharz zarabia świetnie, a taki sobie kucharz zarabia tak sobie. Dlaczego świetny nauczyciel nie miałby zarabiać świetnie, a taki sobie - zarabiać tak sobie?
Państwo oczywiście ingeruje w wolny rynek. Ale lepiej, że ingeruje, naprawiając błędy rynku, niż jak go zastępuje. Tak samo może być w wypadku bonu edukacyjnego. Jeśli zwiększenie zakresu wolnego rynku wywoła problemy, rząd może je korygować. Może poprawiać zakres minimum programowego. Albo tworzyć fundusze celowe na wsparcie wiejskich szkół. Albo zwiększać wartość bonu oświatowego wraz ze wzrostem gospodarczym.
Dzisiaj rodzic, który chce posłać dziecko do lepszej szkoły prywatnej, musi wysupłać miesięcznie duże sumy pieniędzy. I to mimo faktu, że płaci w podatkach na edukację powszechną. Jeśli wszedłby w życie pomysł bonu edukacyjnego, taki rodzic zapłaciłby z własnej kieszeni tylko te koszty powyżej wartości bonu. I więcej rodzin mogłoby sobie pozwolić na dobre szkoły. A dobre szkoły mogłyby sobie pozwolić na szersze programy stypendialne dla zdolnych, ale biedniejszych uczniów.
Idea bonu edukacyjnego ma jeszcze dodatkową wartość dla wszystkich rodziców, dla których ważne jest wychowanie ich dzieci zgodne z ich przekonaniami. Wprowadzenie bonu edukacyjnego w niektórych stanach USA pokazało, że bardzo wielu rodziców zaczęło wysyłać swoje dzieci do szkół katolickich. Możliwość wyboru takiej szkoły z bonem edukacyjnym w ręku jest ważna w obliczu prób wprowadzania do szkół publicznych ideologii LGBT.
Bartosz Bartczak