Na co warto wybrać się do teatru.
Miałam ostatnio okazję po raz drugi zobaczyć spektakl "Kolacja na cztery ręce" we wrocławskim Teatrze Komedia. Chciałoby się powiedzieć za Schmidtem "pyszne przedstawienie".
Choć Jan Sebastian Bach i Fryderyk Haendel urodzili się w tym samym roku, co ciekawe nigdy się nie spotkali. Fakt ten zaczął wręcz fascynować historyków. Aż nasuwa się pytanie "jak to możliwe?". To spotkanie umożliwił im dopiero w swojej sztuce dramaturg Paul Barz.
O czym mogliby rozmawiać wielcy twórcy muzyki barokowej? Spektakl próbuje nam to przybliżyć.
Mamy 1747 rok. Haendel (Jerzy Mularczyk) postanowił zaprosić Bacha (Paweł Okoński) na kolację. Właściwie do końca mu to nie pasuje, ale jednak już się zgodził. Dwie skrajne postacie. Skromny kantor z kościoła św. Tomasza Bach i żyjący w przepychu, sławny ze swoich powodzeń i niepowodzeń w całym Londynie Haendel. Od słowa do słowa, od dania do dania narasta rozmowa o muzyce, krytykach, marzeniach, rodzinie, problemach, lękach. Do tego w tle co jakiś czas słyszymy fragmenty ważniejszych utworów wielkich mistrzów - Wariacje Goldbergowskie czy np. "Ombra mai fu" . Dialogi są inteligentne, zabawne, od czasu do czasu pełne jakiejś melancholii i wtedy najczęściej opadają maski.
W rozmowę pomiędzy muzykami fantastycznie ze swoimi uwagami wkracza Schmidt (Wojciech Ziembolewski) - najbardziej zagadkowa postać w przedstawieniu. Kamerdyner, kelner, narrator, a może ktoś więcej. Gani Haendla, chwali Bacha i za każdym razem trzaska drzwiami.
Ta sztuka nie tylko bawi, ale skłania do refleksji. Polecam.
Małgorzata Gajos