Czy podobnie nie jest z Dzieciątkiem Jezus?

Kiedy na świat przychodzi dziecko, trzeba zrobić trzy rzeczy...

Kiedy zaczęłam wyrastać z wieku, w którym święta Bożego Narodzenia najbardziej kojarzyły mi się z czekającymi pod choinką prezentami (choć trafniejsze byłoby chyba sformułowanie, że to ja czekałam na nie), miejsce dotychczasowej dziecięcej radości i beztroski zastąpiły pustka i zniechęcenie. Z łatwością przychodziło wtedy powtarzanie za gronem nastoletnich rówieśników, że to udawanie, kiedy wszyscy mają się do siebie uśmiechać przy składaniu sobie życzeń, nie ma żadnego sensu, że „Last Christmas" to tandeta, a w ogóle święta to komercja i najlepiej dać sobie spokój z tą całą fałszywą, cukierkową otoczką, w niczym nie przypominającą dawnych i bezpowrotnie utraconych czasów świąt z dzieciństwa.

Oczywiście mogę teraz pokręcić z politowaniem głową i westchnąć nad własną ignorancją, nad nastoletnim buntem sprzed lat. Ale mogę się też zastanowić, za czym tęsknię w tym roku? Czego szukam? I czy cel moich poszukiwań różni się od tego z przeszłości?

Myślę, że to jest tak (choć nie mogę tego wiedzieć z własnego doświadczenia), że kiedy na świat przychodzi dziecko, trzeba zrobić trzy rzeczy: przyjąć je, pokochać i wziąć za nie odpowiedzialność (czyli też pośrednio za to, że się je przyjęło). Czy podobnie nie jest z Dzieciątkiem Jezus?

Przyjmując Dzieciątko Jezus, uznaję, że Pan Bóg stał się człowiekiem i przyszedł do nas jako niemowlę. Dla niektórych już sam ten fakt jest nie do przyjęcia, a w każdym razie sprawia niemałą trudność. Czy ja potrafię w tym maleńkim, bezbronnym Dziecku zobaczyć mojego Boga i Zbawiciela? Czy chcę i próbuję zrozumieć, że Bóg dla mnie uniżył się tak bardzo, że przyszedł na świat w ubogiej stajence? Co to dla mnie oznacza?

Czy potrafię pokochać Boga, który jest mały, owinięty w pieluszki, i który z pewnością płacze, kwili, a może drży z zimna? Jest taki piękny obraz francuskiego malarza, Alberta Louisa Aubleta, z końca XIX wieku, zatytułowany „Madonna Arabska" (inna wersja tytułu: „Sen Dzieciątka na pustyni"). Przedstawia Maryję klęczącą nad leżącym na piasku pustyni Dzieciątkiem. Mały Pan Jezus ma rozłożone ręce – zupełnie tak, jakby chciał przygarnąć do siebie cały świat. Czy umiem odpowiedzieć na ten gest, na tę miłość? Czy może znowu przejdę obok niej obojętnie?

A jeżeli nawet przyjmę to Dzieciątko, jeżeli nawet spróbuję je pokochać, wiedząc, że nigdy nie odwzajemnię Jego miłości w takim stopniu, w jakim na to zasługuje – to czy będę gotowa wziąć odpowiedzialność za moją decyzję? Czy będę potrafiła przyznać się przed światem do mojego Boga, który dla mnie stał się człowiekiem i przyszedł na świat jako niemowlę? Czy będę umiała podjąć się życia według prawd, jakich nauczał?

A może znowu zatrzymam się na zwykłej deklaracji? Tak łatwo mi odmawiać „Wierzę w Boga", tak trudno uwierzyć Bogu. Jak długo jeszcze pozostanę zamknięta na ten gest wyciągniętych do mnie rąk Dzieciątka Jezus? Ile jeszcze potrwa moje uciekanie przed wzięciem odpowiedzialności za podjętą decyzję przyjęcia Go jako mojego Boga i Zbawiciela?

Może powinnam spojrzeć na Maryję. To Ona przyjęła Dzieciątko, pokochała Je i podjęła się wszelkich trudów związanych z tą decyzją, trwając przy swoim Synu do końca. Wciąż jeszcze tkwię w pułapce myślenia, że święta Bożego Narodzenia muszą mieć w sobie coś sentymentalnego, nostalgicznego. Wciąż jeszcze łapię się na rozczarowaniu, że one nie wyglądają tak, jak wyglądały niegdyś, w dzieciństwie. Być może zamiast uciekać wspomnieniami do lat dziecięcych, powinnam raczej popatrzeć na to Dziecię. Przyjąć je, pokochać i wziąć za tę decyzję odpowiedzialność. Bez tego nigdy nie opuszczę mojej wygodnej, ale jakże złudnej cukierkowej bańki. Bez tego święta Bożego Narodzenia naprawdę nie będą miały dla mnie sensu.

Nutka

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..