Nie przeszkadza mi spór o to, kto lepiej świętuje 11 listopada.
11 listopada ulicami Warszawy przejdzie jeden wspólny marsz. Tak przynajmniej wynika z piątkowych ustaleń narodowców i władz państwa. Jeśli ugoda zostanie utrzymana, będziemy mieli imponującą uroczystość i być może rekordową frekwencję. Jeśli w ostatniej chwili obie strony się pokłócą, i tak będziemy mieli imponującą uroczystość i być może rekordową frekwencję, bo gdyby dwa marsze ruszyły w ciągu godziny tą samą trasą, to i tak się zlałyby się w jeden. Najwyżej potem przez parę dni pooglądamy w telewizji kłótnie o to, kto ściągnął więcej ludzi i od kogo był ten w kominiarce, który niósł brzydki transparent.
I dobrze. Jakoś nie bolą mnie kłótnie o Marsz Niepodległości. Cieszę się, że udało się dojść do zgody, ale naprawdę nie przeszkadza mi spór o to, kto lepiej świętuje 11 listopada. Problemem były teksty o tym, że patriotyzm jest jak rasizm i dyskusje, czy da się go w Polsce wytępić. Smutne były rocznice, podczas których nie działo się nic, poza oficjałkami, na które przychodziła garstka ludzi. Irytujące było wyśmiewanie ludzi pielęgnujących pamięć o polskiej historii i wieczne sprawdzanie, czy przypadkiem nie powiedzieli o pół słowa za dużo, bo to już byłby nacjonalizm, a nacjonalizm to ksenofobia i pogromy, więc najlepiej nic w ogóle nie mówić i nie pamiętać.
Z rywalizacji o to, kto zostanie uznany za lepszego Polaka mogę się tylko cieszyć.