Z Andrzejem Lampertem rozmawia Marcin Jakimowicz
Marcin Jakimowicz: Wielka Sobota. Uczniowie uciekli, zamknęli się w skorupie lęku, pozostawiając ciało swego Mistrza w grobie. Przerabiałeś już na własnej skórze doświadczenie tchórzostwa?
Andrzej Lampert: – Tak. Był czas, gdy ostentacyjnie uciekałem spod krzyża, choć wiedziałem, że wisi na nim sam Bóg. Ostatnie rekolekcje uświadomiły mi, jakim jestem „cienkim Bolkiem”. I jak bardzo jestem określony w czasie. Bardzo przeżyłem tam sam moment śmierci. Zobaczyłem siebie w relacji z Bogiem i ujrzałem, jaki jestem kruchy. W sferach, w których się poruszam, łatwo popaść w pychę: fani, komplementy, nagrody, sukcesy. Poza tym współczesne czasy sprzyjają wrażeniu, że jesteś nieśmiertelny. Na rekolekcjach dotknęło mnie jedno: umrę. Jeśli nie zawierzę Jezusowi, przepadnę. Wszystko to dokonywało się w górach. Wchodziłem na Gubałówkę i widziałem z góry domki, okienka, balkoniki. Maleńkie, znikome. Jesteś gwiazdą? Jesteś wielki? Nie. Jesteś dzieckiem. Samego Boga. Spojrzałem na krzyż na Giewoncie i zląkłem się…Ale potem przyszedł pokój: Jezus pokonał śmierć. Jego drogi nie są naszymi drogami. Zaufaj…
Wielka Sobota – wielka cisza. Żyjesz w rozpędzonym świecie. Trasy, płyty, koncerty. Skąd tak desperacki pomysł, by jechać na ośmiodniowe rekolekcje w całkowitej ciszy?
– Nie boję się ciszy. Szukam jej. Nie wiem, z czego to wynika. Wróciłem z rekolekcji ignacjańskich i nie potrafię znaleźć ciszy. Nawet gdy okna są pozamykane, słyszę silniki samochodów, autoalarmy. Na rekolekcjach na osiem dni wyłączyłem komórkę. Powiedziałem znajomym: nie będzie mnie przez osiem dni, i ruszyłem. Co z tego, że przepadły nagrania, programy telewizyjne… To śmieszne…