Góral jak już pije, to pije. Ale jak nie pije, to nie pije.
Bez furtek
Od 14 lat jezuici nie udzielają od ślubowań dyspens. – Nieraz takie jednorazowe zwolnienia np. z okazji wesela czy imienin kończyły się tragicznie. Górale pili od rana do wieczora, a potem przyjeżdżali z ogromnymi wyrzutami sumienia – mówią jezuici.
– Zdecydowaliśmy się na ślubowanie bez taryfy ulgowej. Dyspensa to strzał w stopę. Kładła cały proces trzeźwienia – słyszę na Górce. – Jeden góral dostał dyspensę na 24 godziny. Jeden dzień pił, drugi, trzeci. Żona mówi: „Co z tobą?”. „Bo ja z tych 24 godzin biorę po pół godziny dziennie” – odpowiedział potulnie. Ludzka pomysłowość nie zna granic.
– Niektórzy przychodzą po piwku. By ślubować, musieli dodać sobie odwagi. Nie wyrzucamy ich. Jak pokazuje życie, ich ślubowania są szczere i po roku ci ludzie przychodzą, by je odnowić. Zdarzył się przypadek, że jeden z górali ślubował, a na drugi dzień przeczytał, że przyrzekł abstynencję na rok, a nie na pół, jak mu się wydawało. Płakał jak dziecko.
Przypomina mi się anegdota, którą opowiadał ks. Józef Tischner. Przyszedł do niego do spowiedzi góral. Trochę zawiany. „Słuchaj, Stasek, przyjdź lepiej jutro” – powiedział Tischner, a ten odparował: „Ale jutro to juz ni byda mioł takiego zalu za grzechy jak dziś”.
Nie potrafię!
– Ja nie dałem rady na trzeźwo ślubować na całe życie. Od rana sączyłem sobie piwa. Jedno, drugie, trzecie… Ale byłem w pełni świadomy i, jak pokazało życie, nie piję już od kilkunastu lat – wspomina Krzysztof Wirmański z Czerwiennego.
– Jak się zaczęło? Przywoziłem sobie dwa piwa do domu. Mam prawo odpocząć? Mam! Żona nie wiedziała, że wcześniej wypijałem po drodze cztery. Udawałem, że wypijam jedynie dwa. Jako człowiek, który sobie ze wszystkim w życiu radził, nie mogłem znieść, że muszę pić. To była pierwsza rzecz, z którą sobie nie poradziłem. Nie byłem agresywny, nie zawalałem roboty, nie urządzałem awantur, ale nie wytrzymywałem bez alkoholu. Poniosłem wewnętrzną klęskę. Byłem cichym, spokojnym człowiekiem, który cierpiał z powodu tego, że musi pić. Byłem ładnie ubrany, ogolony. Gdy wypiłem, używałem więcej dezodorantu.
Wiedziałem, że ratunkiem będzie Górka. Potem nastąpiło długie kopanie się z alkoholem. Albo się napiję, albo się nie napiję. Huśtawka. Walka. Chciałem sam zerwać, ale nie potrafiłem tego zrobić. Kłóciłem się z Panem Bogiem. Jechałem jakąś leśną drogą, miałem w ręku piwo i wołałem: „Widzisz? Nie potrafię go nie pić!”. Powiedziałem to też w twarz Maryi na Bachledówce: „Nie potrafię nie wypić!”. Pewnego dnia rozpłakałem się i powiedziałem do żony: „Jadziu, jadę ślubować na Górkę”. Dla niej była to większa radość niż dla mnie!
Wracałem do domu i płakałem ze szczęścia. Wiedziałem jedno: już nie będę musiał pić! Zostałem uwolniony od obsesji picia. To nie był jednak koniec problemów. Dwa lata po odłożeniu alkoholu okazało się, że dotknąłem dna. Nie potrafiłem poradzić sobie z emocjami, bo do tej pory je zapijałem. A teraz nie było „wentyla” i musiałem to wszystko samemu przepracować. Ogromne cierpienie, potężna duchowa walka. Ruina wewnętrzna. Zobaczyłem, że to ja jestem dla siebie samego bogiem, że sam o wszystkim decyduję, nie wypuszczam niczego z ręki. Poddałem się.
Pomogła mi duchowość ignacjańska. Efekt? Po wielu bitwach przylgnąłem do Boga. Nareszcie zaakceptowałem siebie, swoje słabości. Jestem tym samym egzemplarzem Krzyśka co wtedy, gdy piłem, ale dziś siebie kocham i akceptuję. Doświadczam miłości Boga. A wszystko zaczęło się w chwili, gdy tu, na Górce, podjąłem decyzję na całe życie, „na przepadłe”.
Marcin Jakimowicz