W negocjacjach w sprawie unijnego budżetu przyda się argument z praworządności.
Wydawało się, że konflikt z Komisją Europejską dogasa z powodu braku paliwa. Aż tu nagle walka rozgorzała z nową mocą, jak w tureckim serialu, w którym w ósmej serii nagle pojawia się żądny zemsty wróg sprzed lat, o którym w pierwszych 140 odcinkach nie było ani słowa.
Komisja Europejska prawdopodobnie przygotowuje kolejny krok w ramach procedury kontroli praworządności. Miałoby to być formalne wysłuchanie Polski w sprawie reformy sądownictwa. Informacja jest nieoficjalna, ale przedstawiciele KE jej nie zaprzeczają.
Ze wszystkich tłumaczeń takiego stanu rzeczy najmniej przekonuje mnie to, według którego Komisja miota się między stanowiskiem swojego szefa Jean-Claude’a Junckera a jego zastępcy Fransa Timmermansa. To prawda, że Juncker wypowiadał się na temat Polski znacznie łagodniej, a Timmermans ostrzej, ale gdyby wiceszef KE był jedynym, który chce kontynuować wojnę, raczej nie osiągnąłby celu. Udział w rozniecaniu konfliktu na nowo miała z pewnością aktywność polskich przeciwników reformy, którzy ostatnio bardzo się uaktywnili, ale i to pewnie by nie wystarczyło. Główny konflikt między Polską a unijną centralą dotyczy pieniędzy. Publikacja informacji, według której Polska straci 23 proc. kwoty, jaką dotychczas dostawała ze wspólnej kasy, była faktycznym początkiem negocjacji w sprawie przyszłego budżetu UE. A w takich negocjacjach argument z praworządności z pewnością się przyda, nawet jeśli procedura nie ma większych szans na finalny sukces.
Pewne jest jedno – KE nie skorzystała z szansy, jaką Polska dała jej parę miesięcy temu, cofając niektóre zmiany w reformie sądów. Obie strony mogły wtedy wyjść z całego zamieszania z twarzą. Zamiast tego Komisja twardo idzie do przodu. W ten sposób Polsce i innym krajom daje odpowiedź na pytanie, czy w rozmowach z nią warto się cofać.