Można by pomyśleć, że ciąża to rodzaj infekcji, którą można złapać przypadkiem i mężczyzna nie odgrywa w tym procesie żadnej roli.
W Sejmie i mediach znów rozgorzała dyskusja na temat aborcji i znów w punkcie centralnym są „prawa kobiet do decydowania o własnym brzuchu” , hasła w stylu „ratujmy kobiety”, „nie jesteśmy inkubatorami”, „moje ciało – mój wybór”. Patrząc z boku można by pomyśleć, że ciąża to rodzaj infekcji, którą można złapać przypadkiem i mężczyzna nie odgrywa w tym procesie żadnej roli. Trzeba sobie jednak uczciwie powiedzieć, że dziecko, które rozpoczyna swoje życie w ciele kobiety ma ojca! (ktoś może słusznie zauważyć, że przy obecnych kombinacjach w zakresie sztucznego zapłodnienia – niekoniecznie musi „mieć ojca” – ale to już inny temat). W związku z tym stwierdzenia „własny wybór” czy też „decydowanie o własnym brzuchu” nabierają nieco innego znaczenia, bo dziecko nie jest wyłączną własnością kobiety.
I tutaj zaczyna się problem. Wielu dramatów związanych z nieoczekiwaną ciążą i myśleniem o aborcji można by uniknąć, gdyby mężczyźni potrafili zachować się po męsku i odpowiedzialnie. Nawet decyzja o przyjęciu dziecka chorego byłaby łatwiejsza, gdyby mężczyzna był zawsze realnym i mocnym wsparciem kobiety i swojego przyszłego dziecka.
Tymczasem obecnie można zaobserwować postępujący kryzys męstwa. Coraz częściej młodzieńcy wchodzący w wiek dojrzały są pozbawieni nawet zalążków takich męskich cech jak poczucie odpowiedzialności, umiejętność podejmowania decyzji (szczególnie tych trudnych), konsekwencja w działaniu, wierność danemu słowu, szlachetność, wytrwałość itp. Do późnych lat (a niektórzy nawet do końca życia) zostają mentalnymi chłopcami. Funkcjonują dobrze jedynie w sytuacjach komfortowych, napotkane trudności nie wyzwalają w nich woli walki i woli rozwiązania problemu, a jedynie chęć ucieczki i wycofania się na „bezpieczny teren”. I co dziwniejsze, ta mentalność jest dosyć wybiórcza, bo dotyczy zazwyczaj funkcjonowania w relacjach z kobietami i ewentualnym wchodzeniem w rolę męża i ojca. W życiu zawodowym czy w dbaniu o własny wizerunek „mentalny chłopak” potrafi być egoistycznym drapieżnikiem – walka o wyższe zarobki, lepszy samochód czy sportową sylwetkę jest czasami dużo ważniejsza niż walka o swoje małżeństwo, dzieci i rodzinę.
Przed laty czytałem wyniki anonimowej ankiety na temat motywacji trwania w tzw. wolnym związku, mającym być alternatywą dla małżeństwa. Okazało się, że zdecydowana większość mężczyzn za główną motywację trwania w wolnym związku uznała względy ekonomiczne (podział kosztów utrzymania), łatwy i stały dostęp do zaspokojenia potrzeb seksualnych i brak zobowiązań z możliwością wycofania się ze związku bez konsekwencji.
Natomiast motywacją zdecydowanej większość kobiet było niezwerbalizowane oczekiwanie i nadzieja na zalegalizowanie związku i stabilizację życiową. Kobiety często nie werbalizują nalegania na zawarcie małżeństwa z obawy o utratę partnera. Te wyniki dają dużo do myślenia na temat męskiej kondycji moralnej. Nie chcę, aby te rozważania prowadziły do niesprawiedliwych uogólnień, bo jest wielu wspaniałych i prawdziwych facetów, dobrych ojców i mężów – ale sądząc po wzrastającej ilości rozwalonych małżeństw, związków nieformalnych i porzuconych kobiet – jest ich stanowczo za mało. My faceci nie zdajemy sobie do końca sprawy, jak ważna jest nasza obecność w procesie wychowawczym naszych dzieci i jak katastrofalne są konsekwencje braku ojca (i niekoniecznie chodzi o brak fizyczny).
I na zakończenie krótka refleksja – jak słyszę o przypadkach porzucenia kobiety – bo zaszła w ciążę, o odejściu faceta – bo dowiedział się o chorobie nowotworowej żony i koniecznej mastektomii, o wiecznych „Piotrusiach Panach” chcących żyć wygodnie i nie brać odpowiedzialności za związek, który stworzyli, o kobietach płaczących w gabinetach ginekologicznych, bo mąż nie chce mieć dzieci, o facetach znęcających się nad swoimi żonami – to jest mi zwyczajnie wstyd, że jestem mężczyzną.
Bogusław Bernad