Dzięki zaangażowaniu firm i organizacji pozarządowych coraz lepiej rozumiemy problem współczesnego niewolnictwa, o którym do niedawna w ogóle się nie mówiło - oceniła w rozmowie z PAP Silvia Mero z hongkońskiego NGO Mekong Club, który walczy z tym zjawiskiem.
Wbrew powszechnej opinii niewolnictwo nie jest kwestią przeszłości. Według opublikowanych we wrześniu szacunków grupy Alliance 8.7 w 2016 roku ponad 40 mln osób znajdowało się w sytuacji określanej jako współczesne niewolnictwo, czyli wykorzystywanych do pracy lub zmuszanych do prostytucji albo małżeństwa.
"Żaden kraj nie jest od tego wolny" - powiedziała Mero, która w Mekong Club jest dyrektorem programowym. Zwróciła uwagę na przypadki zmuszania do prostytucji lub osób trzymanych w obozach pracy w Europie. Brytyjska prasa regularnie opisuje np. przypadki Polaków zmuszanych do pracy bez wynagrodzenia.
"Współczesne niewolnictwo ma dwie podstawowe cechy: ci ludzie nie dostają wynagrodzenia i nie mogą się uwolnić" - powiedziała Mero.
"To bardzo nowy temat. Współczesne niewolnictwo wyodrębniło się jako inne i szersze pojęcie, które obejmuje handel ludźmi, ale także inne przypadki" - objaśniła. Chodzi m.in. o miliony ludzi wykorzystywanych w krajach i miastach, z których pochodzą.
W dzisiejszych czasach ludzie stają się niewolnikami najczęściej w związku z długiem, którego nie są w stanie spłacić. "Zwykle ludzie, którzy są w złej sytuacji albo szukają możliwości zmiany swojego życia, dostają propozycję pracy, ale muszą najpierw zapłacić dużą opłatę rekrutacyjną" - powiedziała Mero.
"Kiedy ostatecznie zjawiają się w miejscu pracy okazuje się, że zostali oszukani. Otrzymują niewielkie albo żadne wynagrodzenie, a czasem są trzymani w zamkniętych na klucz fabrykach, bez możliwości spłaty długu" - wyjaśniła.
Najbardziej zagrożone są jej zdaniem grupy, w tym mniejszości etniczne, zmuszane do opuszczenia swoich rodzinnych stron w związku z konfliktami zbrojnymi albo brakiem akceptacji. Jako przykłady osób narażonych podała "ludzi z Syrii, uchodźców z Afryki, którzy próbują przedostać się przez Morze Śródziemne oraz Rohingjach, którzy usiłują się dostać z Birmy do Bangladeszu".
"Są tak bezbronni, że ktokolwiek organizuje przemieszczanie ich z jednego miejsca na drugie może ich wykorzystywać, jak tylko zechce" - dodała.
Największy odsetek niewolników notuje się w Afryce, gdzie problem dotyczy 7,6 na każdy tysiąc osób. W Azji i Pacyfiku wskaźnik ten wynosi 6,1 promila i właśnie w tym regionie najwyższa jest bezwzględna liczba współczesnych niewolników.
Wiele z tych osób pracuje w zakładach, które są ogniwami łańcuchów dostaw dla światowego przemysłu. "Każdy z tych łańcuchów dostaw kończy się konkretną marką lub produktem na sklepowej półce" - powiedziała Mero. Chodzi np. o niewolników na łodziach rybackich i plantacjach bawełny czy indyjskie dzieci, wydobywające minerały używane później w przemyśle kosmetycznym.
Firmy "najczęściej nie zdają sobie sprawy, skąd te produkty się biorą" - powiedziała dyrektor programowa Mekong Clubu, który angażuje przedstawicieli prywatnego biznesu w walkę z niewolnictwem, organizując m.in. szkolenia w zakresie łańcuchów dostaw.
"Łańcuchy dostaw są naprawdę skomplikowane. Składają się z wielu małych ogniw. Od bawełny do gotowej koszulki sprzedawanej w sklepach trzeba przejść setki małych kroków, w które zaangażowane są tysiące podmiotów, w tym zleceniodawcy, dostawcy, rekruterzy, zarządzający plantacjami" - wyjaśniła Mero.
Według niej dzięki rozmowom oraz negocjacjom i szkoleniom prywatny biznes staje się bardziej świadomy tego, dokąd prowadzą jego łańcuchy dostaw, co "w wielu przypadkach" może rozwiązać problem. Mekong Club sprzeciwia się natomiast agresywnym kampaniom czy bojkotowaniu produktów określonych firm.