Gdy po świecie paradują korowody szydzących z Boga, ja mam się wstydzić, że w mojej ojczyźnie ludzie idą pod hasłem „My chcemy Boga”?
Temat „polskich faszystów” z Marszu Niepodległości i okolic pewnie długo jeszcze będzie się plątał po mediach i salonach. Bo też łatka „faszysty” jest bardzo poręcznym sposobem radzenia sobie z wszelkiego rodzaju przeciwnikami. W normalnych warunkach faszystę dałoby się łatwo zdefiniować: to członek partii faszystowskiej. Ale że partii takiej aktualnie nie ma, no to faszystą może być każdy.
No bo jak z czymś takim polemizować? Co ma powiedzieć adresat takiego określenia? Ma przedstawić zaświadczenie od proboszcza, że nigdy nie hajlował? A jeśli hajlował do lustra w zaciszu swego domu? A co jeśli proboszcz też faszysta? Na pewno jest faszystą, bo po sieci krążą zdjęcia z okresu III Rzeszy, na których widnieją jacyś biskupi z uniesionymi prawicami – a skoro biskupi, to tym bardziej proboszcz, no nie?
To nienowa sprawa i nie tylko polska, a nawet nie tylko europejska. Ze zdziwieniem przeczytałem o tym u Fultona Sheena, amerykańskiego biskupa, zmarłego w 1979 roku, aktualnie kandydata na ołtarze. Otóż tak pisał on o epitecie „faszysta”: „Typowym przykładem użycia tego wyrazu jest przypadek małej dziewczynki, która zapytana, dlaczego nazwała inną małą dziewczynkę faszystką, odpowiedziała: »każdego, kogo nie lubię, nazywam faszystą«. Jest to być może najlepsza definicja [tego wyrazu], jaka do tej pory została stworzona”.
No rzeczywiście – faszystą jest ten, kogo się nie lubi. A w każdym razie ktoś z prawa, którego nie lubi ktoś z lewa. Bo nie słyszałem, żeby ktoś o konserwatywnym sposobie myślenia częstował „faszystą” lewicowca. „Faszyzm” w formie epitetu często przykleja się osobom przywiązanym do wartości chrześcijańskich, a nigdy wrogom tych wartości. I to pomimo faktu, że prawdziwy faszyzm (a zwłaszcza jego niemiecka mutacja – nazizm) nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem.
Internauci często przy takim stwierdzeniu podnoszą larum w stylu: A o czym świadczy „Gott mit uns” na klamrach pasów żołnierzy Wehrmachtu?
Ano znaczy to tylko tyle, że doszło tam do instrumentalnego potraktowania Boga. To częste zjawisko, że ludzie zamiast Bogu służyć, posługują się Nim. Ale dlaczego chrześcijanie mają odpowiadać za to, że ktoś bez konsultacji z Bogiem przypisał sobie Jego przychylność?
Już słyszę: A uczestnicy Marszu Niepodległości szli pod hasłem „My chcemy Boga”!
No tak – i co z tego? Takie zdanie to nic innego jak wyrażenie woli, to deklaracja, że ci ludzie chcą Boga. Gdzie tu podobieństwo do butnego „Bóg jest z nami”? Gdy ktoś mówi, że chce Boga, to pozostaje mi w to uwierzyć i się z tego ucieszyć.
Pewnie, że ludzie mogą różnie rozumieć tę swoją „chęć Boga”, ale o ileż lepsza deklaracja przyjęcia Boga od deklaracji Jego odrzucenia. Gdy po całym „cywilizowanym” świecie paradują rozwrzeszczane korowody nieszczęśników, szydzących z Boga, Ewangelii i prawa naturalnego, ja mam się wstydzić, że w mojej ojczyźnie ludzie idą pod hasłem „My chcemy Boga”?
Wiem, że w takim tłumie szły nie same aniołki, mogli się trafić nawet dranie – ale faszystów na pewno nie było. Byli Polacy, którzy chcą Boga. I chwała Bogu.
Franciszek Kucharczak Dziennikarz działu „Kościół”, teolog i historyk Kościoła, absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, wieloletni redaktor i grafik „Małego Gościa Niedzielnego” (autor m.in. rubryki „Franek fałszerz” i „Mędrzec dyżurny”), obecnie współpracownik tego miesięcznika. Autor „Tabliczki sumienia” – cotygodniowego felietonu publikowanego w „Gościu Niedzielnym”. Autor książki „Tabliczka sumienia”, współautor książki „Bóg lubi tych, którzy walczą ” i książki-wywiadu z Markiem Jurkiem „Dysydent w państwie POPiS”.