Zdjęcie umierającej s. Cecylii obiegło świat. Mimo straszliwego cierpienia karmelitanka wydawała się wręcz rozpromieniona. Podobnie Dulcissima czy Mała Tereska. Czy musimy panicznie bać się śmierci?
Śmierć jest dla nas zagadką, wielką niewiadomą. Wiarygodnie opowiedzieć mogliby o niej jedynie ci, którzy byli po „drugiej stronie” i wrócili: Jezus – pierworodny spośród umarłych, oraz wskrzeszeni Jego mocą (młodzieniec z Nain, córka Jaira, Łazarz czy Eutych). Pewien zaprzyjaźniony muzyk paradował przed laty po ulicach w koszulce „Ready to die” (Gotowy, by umrzeć). Do czasu, gdy jego rodzina otrzymała list z pogróżkami. Ktoś napisał, że wydano na nią wyrok śmierci. Wystarczyło, by znajomy schował koszulkę do szafy. Jego kolega, który zarzekał się przed laty: „Śpiewam o śmierci, bo się jej nie boję”, pytany dziś o hasło sprzed dekady, uśmiechnął się: „Od tamtej pory troszkę się pozmieniało”.
Chrześcijaństwo, które – jak chciał prawosławny teolog Paul Evdokimov – powinno być „marszem życia przez cmentarze świata”, przełamuje paraliżujące, skażone wirusem rozpaczy diagnozy: „Śmierć jest czymś odrażającym, jedyną obsesją, która nie może stać się rozkoszna” (Emil Cioran). Podpowiada: nie trzeba się jej panicznie bać.
Za jeden uśmiech
Długo wpatrywałem się w to zdjęcie. Fotografia z łóżka argentyńskiego Hospital Austral obiegła świat. Twarz mniszki promieniała. A przecież s. Maria Cecylia od Najświętszego Oblicza niewyobrażalnie cierpiała! Uwagę mediów społecznościowych przykuł jej uśmiech. Był po prostu nie z tego świata. Zdjęcie w mig zrobiło furorę w sieci.
Plan dnia, który mozolnie przerabiała na własnej skórze mniszka, był do bólu przewidywalny: radioterapia, badania, chemioterapia. Urodzona w 1973 r. Argentynka, która dotąd zarażała otoczenie swym uśmiechem, nie przestawała zadziwiać nawet zmożona śmiertelną chorobą. Żyła zaledwie 43 lata, z czego 19 w klasztorze w Santa Fe. Zmarła przed rokiem, 23 czerwca, wyniszczona nowotworem języka i płuc.
Od dzieciństwa przepadała za jazdą konną, tańcem i muzyką. Była duszą towarzystwa, a przyjaciele wspominają jej ogromne poczucie humoru. Jej babcia Julieta, sponsorując nastolatce wycieczkę do Europy, nie przypuszczała, że będzie to przełomowe wydarzenie w życiu wnuczki. W Ávila dziewczyna doświadczyła przynaglenia, by oddać samą siebie Jezusowi za klauzurą Karmelu. Odtąd nie potrafiła opędzić się od tej myśli. Dwadzieścia lat temu zapukała do furty klasztoru w Santa Fe, który odtąd stał się jej domem.
Dwa lata temu, 11 grudnia, udała się do dentystki. Powód? Ból jamy ustnej i niegojące się rany języka. Została skierowana na tomografię. Diagnoza: nowotwór dolnej części języka, który mniszka nazywała „najświętszą pateną do przyjmowania Ciała i Krwi”. Odtąd zamieniła klasztor w Santa Fe na szpital. Jej stan zdrowia pogarszał się z dnia na dzień. Nie mogła już normalnie jeść. Zachorowała na zapalenie płuc. Gdy dowiedziała się, że rak zaatakował cały język, pisała: „Jezus błogosławi mnie w sposób szczególny tą chorobą. Nie będzie mnie prosił ponad moje siły”. Gdy po tracheotomii przestała mówić, notowała: „Ofiaruję się na wszystko, o co On mnie poprosi, z tą głęboką radością bycia kochaną. Jest wiele bólu, nie mogę ani się modlić, ani myśleć. Ofiarowałam to wszytko za jedność Karmelu, szczególnie w Argentynie, za jedność Kościoła i za papieża”. Kilka dni przed śmiercią otrzymała wiadomość od samego Franciszka: „Cecylio, jestem blisko Ciebie. Wiem, że przechodzisz moment krzyża. Jednak wiem, że posiadasz wewnętrzny pokój i ofiarowujesz się za Kościół. Niech będzie tak, jak Pan chce. To, czego On pragnie, jest zawsze najlepsze. Bardzo Cię kocham… Dziękuję!”.
Zmarła 23 czerwca 2016 r., otoczona mniszkami i najbliższymi. Byli zdumieni jej pokojem wewnętrznym i radością, która wprost biła z jej twarzy. Prosiła, by jej pogrzeb przypominał radosną uroczystość narodzin dla nieba. I tak się stało.
Pojadę do Krakowa i tam umrę
Przeżywamy w Kościele Rok św. Brata Alberta. Ksiądz Czesław Lewandowski, świadek ostatnich dni świętego, wspominał: „Wtedy to nastała przepiękna chwila, która niezatarte wrażenie zrobiła na obecnych. Pokrzepiony »chlebem mocnych«, usiadł na tapczanie i z pogodnem obliczem i miłością patrzał na otaczające go dzieci duchowne, które wyrażały Swemu Ojcu swe uczucia, prosiły go pojedynczo to o modlitwę, to znowu o błogosławieństwo i inne usługi duchowne, a on mile spełniał ich życzenia i dawał ostatnie nauki. (…) Scena ta zrobiła wielkie wrażenie na obecnych, rozległ się płacz i szlochanie. Nagle w jego oczach zabłysły dziwne jakieś ognie. Umierający starzec przemienia się jakoby w jakiegoś olbrzyma, a z ust jego, jak grom, zaczęły padać dziwnie mocne słowa, które do głębi duszami obecnych wstrząsnęły: »Co tu płakać? Z wolą Boską macie się zgadzać i za wszystko Bogu dziękować! Tak jest! Trzeba Bogu dziękować za chorobę i za śmierć, jak ją zsyła. Zmówić trzeba Magnificat!«. Ucichł płacz, a Brat Albert użył tytoniu, by pod dymem tej pospolitości ludzkiej ukryć zarazem, co heroicznego i nadzwyczajnego w nim zauważono. Rozmawiał potem jeszcze ze swoimi dziećmi z całą swobodą ducha i jakby ich chciał rozweselić, zdobił słowa miłym dowcipem, zachęcając ponownie do ukochania nad wszystko woli Boskiej i by nie zapomnieli Bogu za wszystko dziękować”.
Marcin Jakimowicz; GN 43/2017