Znam kilka kobiet, które zostały uratowane. Ale nie przez diabelską "pomoc".
Rok temu był czarny poniedziałek, teraz jest czarny wtorek. Czyli jest postęp. Ale sukcesu frekwencyjnego już nie będzie. Nawet za jeszcze większe pieniądze Sorosa nie da się drugi raz wywołać takiej psychozy, jaka zapanowała rok temu wśród niektórych kobiet, które wyszły na ulice w charakterze czarnych wdów. Bo rzeczywiście nie były to tylko feministki – tych w całej Polsce nie uzbierałoby się więcej niż uczestników większego konduktu pogrzebowego. Tymczasem rok temu udało się organizatorom zmobilizować jakąś liczbę kobiet do protestu… No właśnie – przeciw czemu? Niefeministyczne uczestniczki tamtej awantury nie potrafią dziś powiedzieć, o co im wtedy chodziło. Wtedy też zresztą nie potrafiły, ale były nabuzowane medialnym jazgotem o nadchodzącej antyaborcyjnej apokalipsie i daremne były próby uzyskania racjonalnych wyjaśnień. Bo racjonalnie to trzeba by było powiedzieć: „Jestem za tym, żeby dzieciom można było urywać rączki, nóżki, główki albo oblewać je roztworem soli, a po wyrwaniu ich z łon matek czekać, aż umrą, po czym wrzucić je do śmieci”.
Coś nie tak? O coś innego chodziło? A o co? O godność kobiet? O ich prawo do wyboru? O wolność ich brzuchów?
Czarna kobieto, jak pani chce mieć wolny brzuch, to trzeba mniej jeść, a nie nazywać brzuchem kogoś, kto ma już też własny brzuch, choć mały. Jak się człowiek czuje trochę głodniej, to też i trochę godniej. A co? Chce pani mieć wybór? Już po poczęciu dziecka? No to ma pani – może pani wybrać dla niego różowe albo niebieskie śpioszki. Dla dziewczynki to może jednak lepiej różowe, co?
W sumie można by było wybaczyć uczestnikom zeszłorocznej czarnej imprezy. Każdemu zdarzają się przecież „kroki podjęte bezrefleksyjnie”. Jeśli jednak dziś ktoś wychodzi ponownie z tymi samymi hasłami, daje dowód swojej nieuczciwości. Bo był czas, żeby się zreflektować i może nawet odczuć wstyd. Ale nie można na dłuższą metę szczerze powtarzać takich sloganów, że zabijanie dzieci jest ratowaniem kobiet.
W jaki niby sposób miałoby się to dziać? Znam kilka kobiet, które zostały uratowane. Jezus je uratował z wieloletniej depresji i traumy, w jakiej pogrążyły się po aborcji. Inaczej byłyby zgubione – docześnie i wiecznie. To straszne doświadczenie, gdy się po nocach wyje za zniszczonym największym szczęściem swojego życia. To okropne, gdy człowiek widzi, że sam jest sobie winien (jedna znajoma zrobiła to farmakologicznie i mówi, że to było jeszcze gorsze, bo nie mogła potem zwalić na lekarzy i pielęgniarki). To nie jest sielanka, gdy w każdym dziecięcym wózku widzisz karawan, a dziecięce szczebiotanie u sąsiadów dudni w twoim mózgu jak okrzyk oskarżenia i rozpaczy.
Można to zagłuszać – i do tego właśnie służą takie czarne protesty, wulgarne i hałaśliwe jak przedsionek piekła. Ale co to daje konkretnej kobiecie, gdy przyjdzie do domu, złoży parasolkę i spojrzy w lustro? Co w nim zobaczy? Bojowniczkę? O co? O możliwość działania na szkodę swoją i innych?
Hasło „Ratujmy kobiety” jest słuszne. Bo trzeba ratować kobiety. Wszystkie. I wszystkich mężczyzn. Ludzi trzeba ratować, małych i dużych. Dlatego nie wolno trwać w błędzie, bo to rzecz diabelska. Kto wtedy celowo poszedł na czarno, dziś niech ubierze coś w innym kolorze i niech opowie się za życiem.
Franciszek Kucharczak Dziennikarz działu „Kościół”, teolog i historyk Kościoła, absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, wieloletni redaktor i grafik „Małego Gościa Niedzielnego” (autor m.in. rubryki „Franek fałszerz” i „Mędrzec dyżurny”), obecnie współpracownik tego miesięcznika. Autor „Tabliczki sumienia” – cotygodniowego felietonu publikowanego w „Gościu Niedzielnym”. Autor książki „Tabliczka sumienia”, współautor książki „Bóg lubi tych, którzy walczą ” i książki-wywiadu z Markiem Jurkiem „Dysydent w państwie POPiS”.