Jeśli autorzy reklamy "Tigera" liczyli na to, że zirytują kilku nerwusów i zachwycą tłumy fajnej młodzieży, to się grubo pomylili.
Mogłoby się wydawać, że twórcy reklamy to specjaliści od wyczuwania trendów. I że ludziom zajmującym się na co dzień tworzeniem obrazków, które mają podobać się jak największej liczbie osób, zagraża raczej to, że popadną w konformizm, niż to, że stracą kontakt z ludźmi.
Autorzy reklamy „Tigera” pokazali, że tak być nie musi. Pomysł zakpienia z powstania warszawskiego świadczy o tym, że twórcy kampanii reklamowej mogą nie mieć bladego pojęcia o swojej grupie docelowej.
Kilkanaście lat temu komentatorzy dziwili się, że młodzież może pogować na koncercie piosenek o powstaniu. Dziś to oczywistość. Tego, że ogromna część młodych ludzi jest przywiązana do ojczyzny, nie trzeba jakoś szczególnie tłumaczyć, bo to po prostu widać na ulicach czy w internecie. Efektem pracy wykonywanej od 2004 r. przez twórców Muzeum Powstania (i mnóstwa innych instytucji, bardzo często jednak zainspirowanych właśnie przez muzeum) jest nie tylko pamięć o samym zrywie z 1944 r., ale i o innych kartach polskiej historii, z walką żołnierzy wyklętych na czele. Jednak o ile robienie z powojennych partyzantów bandytów zdarza się do dziś, o tyle atakowanie powstania to już naprawdę rzadkość. Nawet na lewicy, której z patriotyzmem kompletnie nie po drodze, łatwiej znaleźć kogoś, kto stara się dorobić do całej sprawy genderowe ideolo, niż kogoś, kto wprost zadeklaruje, że pamięć o bohaterach z 1944 r. mu się nie podoba.
Autorzy reklamy „Tigera” jakoś tego nie zauważyli. Jeśli liczyli na to, że nabijając się z rocznicy przypadającej 1 sierpnia zirytują kilku nerwusów i zachwycą tłumy fajnej młodzieży, to się grubo pomylili. Nie dało się wybrać daty gorzej. I to w całej tej awanturze cieszy mnie najbardziej.