Pewnego dnia wzięłam do ręki telefon i zadzwoniłam...
Kiedy usilnie chcesz wcisnąć jeden z elementów puzzli w drugi, to nie wygląda to dobrze.
I nie stworzysz w ten sposób spójnej całości. Mimo wysiłków będzie ona jakaś taka zakrzywiona, chaotyczna albo po prostu dziwna. Jeśli ktoś już stworzył pewien obraz,
to lepiej nie kłócić się z jego wizją. Ja jednak do pewnego czasu właśnie tak układałam swoje życie. Zapomniałam, albo nie bardzo przyjmowałam do wiadomości, że to nie ja jestem jego twórcą, ale Bóg, i na siłę wciskałam, przycinałam poszczególne elementy, żeby było po mojemu. W końcu, przyglądając się temu, co stworzyłam, zrozumiałam, że ta droga to droga donikąd i pozwoliłam Bogu dopasowywać puzzle, nie siląc się na bezsensowne „ja lepiej wiem, jak to ma wyglądać”. I teraz wszystko zaczyna się układać idealnie, a ja z zaskoczeniem odkrywam cudowny obraz, który wyłania się spod ręki pomysłodawcy.
Jak to się zaczęło? Nie wiem.
Będzie więc może trochę nieskładnie, może trochę chaotycznie, ale chcę opowiedzieć o tym, że Bóg zawsze prowadzi na najdoskonalsze drogi i daje tyle, że przecieramy oczy ze zdumienia. Chcę powiedzieć, że daje nam dużo więcej niż to, o co prosimy. Tak dużo, że aż trudno uwierzyć we własne szczęście. Wiem o tym, bo mimo, że nie raz ani nie dwa miałam chwile zwątpienia, to dziś sama nie mogę pojąć, że dostałam tak wiele. A jeszcze tak niedawno wołałam, błagałam, ale również wylewałam żale i frustracje, nie mogąc doczekać się pracy, której szukałam, spokoju, którego nie miałam, poczucia bezpieczeństwa i radości z robienia czegoś dobrego, dla kogoś. Szukałam dla siebie swojego powołania, którego nie umiałam odkryć. Chciałam jednak wciąż wierzyć, że Bóg mi taką drogę wskaże i poprowadzi tam, gdzie według Niego powinnam być. Nierzadko wbrew sobie, wbrew tym wszystkim myślom, które odbierały mi nadzieję powtarzałam: Boże wierzę, że chcesz dla mnie jak najlepiej, że masz plan i wkrótce mi go ujawnisz. I powiesz mi
o swoich pomysłach względem mnie tak prosto, żebym mogła zrozumieć. Chciałam, żeby Bóg popchnął mnie we właściwym kierunku „wylewając kawę na ławę”, kładąc mi do głowy łopatą swoje zamysły, bo czułam się jak niewidząca i niesłysząca, błądząca a przecież tak bardzo chciałam wreszcie odnaleźć to swoje życiowe powołanie. Tę drogę, która będzie wyznaczona Bożym planem i spokojną łagodnością wyboru tego, co zgodne ze mną. Trwało to bardzo długo. Bardzo, bardzo długo. Ale dziś widzę, że cała droga, jaką przeszłam nie była bezowocnym dreptaniem w miejscu. Każdy jej odcinek i każdy zakręt powoli zbliżał mnie
do miejsca, w którym jestem dzisiaj. Ten czas był najwyraźniej bardzo potrzebny a doświadczenia i porażki były widoczne niezbędne.
Obejrzałam kiedyś film o życiu św. Jana Bosco, zakonnika, który swoje życie poświęcił chłopcom – wyzyskiwanym, obarczanym pracami ponad siły, sierotom, analfabetom, ubogim i wychowywanym przez ulicę. Troska o ich przyszłość zaowocowała utworzeniem dla nich schronienia, miejsca do nauki i otoczenia ich bezwarunkową akceptacją i miłością. Jan Bosco założył oratorium, czyli coś na kształt świetlicy środowiskowej, gdzie mogli znaleźć schronienie i otrzymać posiłek. Te miejsca były dla nich domem, kościołem, szkołą i placem zabaw. Dziś można byłoby powiedzieć, że chronił tych chłopców przed wykluczeniem, dając im nadzieję, ale przede wszystkim swoją uwagę, akceptację i towarzyszenie. Postać tego duchownego niezwykle ujęła mnie za serce i postanowiłam, że jego dewiza: „wychowanie jest sprawą serca” stanie się moją dewizą. Szukając swojej drogi chciałam koniecznie związać ją z opieką nad dziećmi. Ja – z wykształcenia nauczyciel podskórnie czułam, że nie chcę nauczać, ale bardzo chcę wspierać, wychowywać i towarzyszyć w dorastaniu tym, którzy dopiero uczą się życia. I tak rozpoczęłam pracę wychowawcy kolonijnego, ucząc się od najlepszych wzorców jak kochać i jak opiekować się powierzonymi nam dziećmi.
Kto spróbował tej pracy, ten wie, jak jest odpowiedzialna i wyczerpująca. Pełne dwadzieścia cztery godziny na dobę bycia mamą, tatą, pomocą medyczną, mediatorem, pocieszycielką, animatorem kulturalnym, ale przede wszystkim aniołem stróżem. Po każdym wyjeździe wracałam tak zmęczona i niewyspana, że przez kilka dni musiałam regenerować siły, ale nic nie było w stanie mnie zatrzymać. Każdy wyjazd dawał mi paradoksalnie tyle siły i energii, że niemal jak bateria alkaliczna mogłam funkcjonować pełna oczekiwania do następnych wakacji. Z czasem dołączyłam jeszcze wyjazdy na zimowiska, ale wciąż było mi mało. Wciąż chciałam więcej, szukając sposobu, by móc cieszyć się pracą, która dawała mi tak dużo satysfakcji i była (w czym z czasem mocno się utwierdzałam) moją pasją. Niestety nie mogłam wykonywać jej tak jak chciałam, przez cały rok.
W międzyczasie na mojej drodze pojawiły się osoby, dzięki którym poznałam postać bł. Edmunda Bojanowskiego. Nie ukrywam, że dość długo broniłam się przed przyłączeniem do Rodziny Błogosławionego Edmunda Bojanowskiego prowadzonej przez Zgromadzenie Sióstr Służebniczek. Nie miałam pojęcia, kim był ich założyciel i jakoś tak opornie reagowałam na zaproszenia. Jednak najwyraźniej nie ja byłam potrzebna tej wspólnocie, ale ona mi. Kiedy w końcu poznałam postać założyciela wspomnianego zgromadzenia, powoli zaczęłam rozumieć, czego tak naprawdę szukam w życiu. Ale o tym za moment.
Edmund Bojanowski zwany „serdecznie dobrym człowiekiem”, to postać o wielu zasługach. Był wielkim społecznikiem, rzecznikiem pracy organicznej, inspiratorem czytelnictwa wiejskiego i kuchni dla ubogich. Ale był też opiekunem chorych i osieroconych dzieci. Jego wielkie i kochające serce nie pozwoliło mu przejść obojętnie obok ich cierpień. Pełen troski o przyszłość tych dzieci tworzył ochronki, w których mogły znaleźć nie tylko dach nad głową, ale również, a właściwie przede wszystkim miłość i szansę na naukę. Upatrywał tej szansy w stworzeniu takich warunków, w których dzieci mogłyby rozwijać się zarówno fizycznie, psychicznie jak i duchowo. Ochronki miały być dla nich rodziną i przykładem jak żyć nie w oderwaniu od środowiska, ale wręcz przeciwnie, w umacnianiu ich w kulturowym dziedzictwie, z którego wyrosły. Bł. Edmund, podobnie jak św. Jan chciał towarzyszyć młodym ludziom w ich dorastaniu. Asystencję, która daje wsparcie, poczucie bezpieczeństwa, rodzi zaufanie postrzegał jako czynnik niezbędny do tego, żeby dziecko mogło się rozwijać, żeby uwierzyło w siebie, żeby odnalazło w sobie potencjał i chciało go rozwijać. „Zadaniem wczesnego wychowania nie jest żadna szkolna nauka, lecz nauka życia. Słowa nauki tu nie wystarczą: dzieci nie słowem, lecz życiem uczyć trzeba, jak żyć mają.” Te słowa bł. Edmunda odnoszą się do małych dzieci, bo to dla nich stworzył ochronki, ale są dla mnie podsumowaniem tego, co było bliskie św. Janowi Bosko i moim odczuciom. A właściwie też moim poszukiwaniom. I znalazłam odpowiedź – dzieciom i młodzieży trzeba towarzyszyć. To tak niewiele i tak wiele. To właściwy początek wychowania. Jeśli braknie dobrych wzorców, mentorów, to zagubienie podpowiada lub wręcz wyznacza złe drogi. Bycie obok dziecka jest najlepszym gwarantem jego wzrastania – na wszelakich płaszczyznach rozwoju. To takie „moje”, tak mi bliskie myślenie, które odnalazłam u obu tych wychowawców. Dlatego dziś wiem, że ich osoby, pojawiając się w moim życiu i prowadząc mnie pewnymi drogami ułatwiły mi odnalezienie własnej.
Czym to zaowocowało? Pewnego dnia wzięłam do ręki telefon i zadzwoniłam do placówki opiekuńczo wychowawczej, czyli domu dziecka. Odnalazłam tam dziewczynkę, która gorąco pragnęła poznać jakąś rodzinę, tzw. rodzinę zaprzyjaźnioną, z którą mogłaby spędzać czas, święta, dla której byłaby ważna. I wtedy tak namacalnie uzyskałam podpowiedź – w jednym i tym samym czasie spotkały się nasze pragnienia.
Dziś nie wiem, czy to ja odnalazłam ją, czy ona mnie. To początek naszej wspólnej drogi, ale już teraz widzę jak ważnej dla niej – pozbawionej miłości rodziców młodej osóbki i dla mnie, szukającej swej drogi.
Co było dalej? „Przypadkowe” wejście na stronę pewnej Fundacji, niezobowiązująca rozmowa i w końcu umowa o pracę. Taki „przypadkowy” splot wydarzeń, dzięki którym dziś pracuję w Placówce Opiekuńczo Terapeutycznej. Ta praca to ucieleśnienie moich marzeń, to radość z każdej radości danej dziecku, to ciągłe tworzenie planów na to, co dalej, jak bardziej, jak mocniej pomagać, kochać i dawać. Ta praca to ja, to moja droga, której szukałam. To odpowiedź na mój płacz i prośby. To moja nagroda za to, że czekałam i ufałam (mimo zwątpień). Jest odpowiedzią na pytanie, czy warto wierzyć Bogu. Nie tyle w Boga,
w którego przecież wierzymy, co właśnie Bogu, który ma dla nas najpiękniejsze drogi, który daje nam najpiękniejsze prezenty, który chce dla nas… Nie wiem czego, ale wiem, że to zawsze jest coś niesamowicie pięknego. Tylko szukając trzeba się wsłuchać w Niego i w siebie, odnajdując to, co nam ofiarował już dawno, tworząc naszą siłę i potencjał.
I jeszcze jedno. To wszystko, co się działo, co się wydawało splotem przypadków, było zawsze umocnione osobami, które spotykałam na swojej drodze. Nie szły nią przypadkowo i nasze drogi nie krzyżowały się bez powodu.
Dziękuję Panie Boże!
Dorota Palacz