„Nie wychodziłem z kościoła. Czułem, że coś się stanie”. Po kilku godzinach ogień trawił kościółek na Stecówce, a górale stali i płakali z bezsilności. Dziś mogą być dumni. Maryja Fatimska wróciła do swoich. Do pasterzy.
− Zaczęła rządzić komuna − słyszę przy kawie i kołoczu. − Nie można było budować kościołów. Górale dostali pozwolenie na budowę na Stecówce owczarni i sprytnie przerobili ją na kościółek. A potem pojawiły się kłopoty. Władza nie chciała darować góralom tego manewru i prześladowała budowniczych.
Owczarnia. Niezwykle symboliczna nazwa. „Niewiele brakowało, by bacowie i juhasi wylądowali, jak Indianie, w rezerwatach” – pisałem przed laty. Na szczęście pasterstwo, które niemal doszczętnie wymarło, zaczęło się w Beskidach odradzać. O czym rozprawia się dziś po Mszy na Stecówce? O niedawnym miyszaniu owiec, czyli redyku. Stada pomaszerowały w stronę Ochodzitej. Dziś górale z Trójwsi przestali żartować: „Kiedyś się mówiło: »Kto ma owce, ten ma, co chce«, a teroz »Kto ma owce, ten jest baran«”.
Nie płacz!
− Opowieść o pożarze to część bardzo osobistej historii naszej rodziny − wspomina Krysia Kaczmarzyk. − Kilka miesięcy po pożarze mój młodszy syn Paweł trafił do szpitala. Najpierw do Bielska, potem do Chorzowa. 14-latek leżał na granicy życia i śmierci. Od urodzenia chorował na epilepsję, a doszło jeszcze paskudne wirusowe zapalenie mięśni. Choroba bardzo się nasiliła. Wielki Tydzień 2014 roku spędzałam przy szpitalnym łóżku. Dotykałam męki Jezusa. Razem z Nim przeżywałam Triduum. Gdy mąż z córką przyjechał do Chorzowa, Iza w pierwszej chwili nie poznała brata. Tak bardzo zmieniła go choroba. Pamiętam, jak mąż, Janek, stał w drzwiach i płakał. W Wielkanoc przyjechał ksiądz, który przez lata opiekował się naszą wspólnotą. Wszedł do szpitala z przyjaciółmi z Ognia Bożego. Zapytali personel, czy mogą zaśpiewać przy łóżku paschalną pieśń. Pielęgniarki się zgodziły. Paweł leżał od kilku dni nieprzytomny, podłączony do aparatury. Poza zasięgiem. Nie było z nim kontaktu. Nie reagował. Nagle, gdy usłyszał pieśń „Zwycięzca śmierci”, zaczął poruszać ustami. Bezgłośnie śpiewał z nami: „Alleluja”. Otwierał usta i ruchem języka chciał wypowiedzieć słowa. Rozkleiłam się. W moje serce wstąpiła nadzieja. Poczułam, że zmartwychwstanie. Tak się stało. Wrócił. Ooo, właśnie wychodzi z kościółka na Stecówce. Służył do Mszy o 9.00.
− Z dawna Polski Tyś królową, Maaaryjo – wiatr niesie pieśń w stronę Złotego Gronia, Młodej Góry i Ochodzitej. Przed wybudowanym po pożarze pięknym drewnianym kościołem szpaler strażaków. − Jesteście związani z tym miejscem na śmierć i życie – przypomina im ks. Kotarba.
Pierwsza Msza św. w pachnącym nowością drewnianym kościele odbyła się w ubiegłym roku w uroczystość Chrystusa Króla. Górale znów padali na kolana przed wizerunkiem Maryi Fatimskiej.
Jeśli nie macie zbyt wiele czasu, nie wymieniajcie przy nich nazwiska ks. Antoniego Goliasza, pierwszego administratora kościoła na Stecówce. Nie będziecie mogli zatrzymać lawiny pochwał i wzdychań. Zacytuję kilka z półgodzinnej litanii: „W czasie religii w swym maleńkim pokoiku (stół, szafa, łóżko) przyjmował nas, dzieci z Istebnej. Często znajdował dla nas jakieś jabłko”. „Gdy padał śnieg, schodził po nas w doliny, by udeptać dla naszej garstki wąską ścieżkę”. „Dbał o najbiedniejsze rodziny. Ile razy ratował im życie! To były czasy, gdy starsi parafianie nie mieli emerytur, a czasami nie starczało nawet na kromkę chleba”. „Święty człowiek! Pamiętam, jak jadł kiedyś na obiad ziemniaki, które były gotowane dla świń. Nie mogłam w to uwierzyć”. „Nawet w trumnie leżał w tych swoich starych, prostych butach”.
Przerywam tę lawinę wspomnień. – No dobrze, ale dlaczego tak bardzo kochacie ten kościółek na Stecówce? − Szczerze? – rzuca siedzący obok mnie Jan Kawulok. − Odpowiedź jest prosta. Bo go nam tu wybudowali.
Po co pisać więcej?
Marcin Jakimowicz