Słowa Franciszka o pokoju, wypowiedziane do Donalda Trumpa, zabrzmiały jak testament.
Jest coś niezwykłego w każdej wizycie głowy państwa u każdego papieża. Niezależnie od tego, jakie są intencje samego polityka – czy chce coś ugrać na wspólnej fotografii, czy tylko uczynić zadość „dyplomatycznej przyzwoitości”, a może nawet z prawdziwą troską o losy świata i z osobistą wiarą szczerze porozmawiać z głową Kościoła katolickiego – niemal zawsze dominuje to samo wrażenie: to jedyne spotkanie na wysokim szczeblu, podczas którego polityk, choćby najpotężniejszy, prezentuje się trochę jak uczeń, który przychodzi na dywanik do nauczyciela. I to wrażenie powstaje pomimo tego, że jest to zawsze przyjęcie serdeczne – niezależnie od tego, czy składającym wizytę jest kanclerz Merkel, czy nieżyjący już el comendante Castro, czy – jak dzisiaj – prezydent Trump.
I akurat w przypadku tego ostatniego było to, jak dla mnie, jeszcze bardziej odczuwalne: oto bowiem wizyta głowy supermocarstwa u głowy Kościoła („Ile dywizji ma papież?”) jest chyba jedyną okazją, w której prezydent USA nie może prężyć muskułów i występować z pozycji siły, a jeśliby to robił, to wyglądałoby to zwyczajnie komicznie. Wszyscy bowiem mają wtedy poczucie, że choć za papieżem nie stoją żadne dywizje, to on w tym momencie reprezentuje realną siłę, a w spotkaniu nie chodzi tylko o politykę. A jeśli o politykę – to w jej wymiarze dużo szerszym niż bieżące działania i decyzje. Tak też należy rozumieć oczywiste różnice, jakie istnieją między wizją Franciszka i wizją Trumpa.
Czasem można odnieść wrażenie, że nawet w katolickich środowiskach bardziej wiarygodnym punktem odniesienia jest republikański prezydent niż obecny papież. Tymczasem obaj reprezentują dwa różne porządki. A nawet dwa różne królestwa: z tego i nie z tego świata. I w wielu miejscach te porządki mogą się spotykać i spotykają (bo nawet królestwo nie z tego świata realizuje się jednak… na tym świecie). Donald Trump, niezależnie od swoich prywatnych „powikłań życiowych”, balansuje między decyzjami, które przywracają zdrowy rozsądek do życia publicznego w USA, a działaniami ryzykownymi i wątpliwymi również moralnie. Papież i Kościół nie musi, a czasem wręcz nie może, podzielać wszystkich środków i metod stosowanych przez polityka. Ale papież jednocześnie wie i rozumie, że od polityka, zwłaszcza prezydenta supermocarstwa, zależy wiele w tym, co ważne tu i teraz.
To dlatego tak mocno zabrzmiały słowa, które powiedział Franciszek, wręczając Trumpowi medal z gałązką oliwną, symbolem pokoju: „Daję to panu, aby był pan narzędziem pokoju”. W czasie, gdy napięcie w relacjach międzynarodowych nie tylko wisi w powietrzu, ale w wielu miejscach na świecie już toczy się realna wojna, a od decyzji Donalda Trumpa i jego otoczenia w dużym stopniu zależy, które pożary będzie można ugasić, a które, przeciwnie, rozrosną się do światowych rozmiarów, słowa Franciszka zabrzmiały trochę jak testament i proroctwo. Proroctwo nie w znaczeniu przepowiedni, tylko w sensie jak najbardziej biblijnym. Donald Trump jest ciągle zagadką, która co jakiś czas zaskakuje – i pozytywnie, i negatywnie. Oby testament Franciszka pomógł mu w tym pierwszym.
Jacek Dziedzina Zastępca redaktora naczelnego, w „Gościu” od 2006 roku, specjalizuje się w sprawach międzynarodowych oraz tematyce związanej z nową ewangelizacją i życiem Kościoła w świecie; w redakcji odpowiada m.in. za kierunek rozwoju portalu tygodnika i magazyn "Historia Kościoła"; laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka; ukończył socjologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie, prowadził również własną działalność wydawniczą.