Ponowny wybór Tuska potwierdza, że w UE coraz mniej znaczą państwa narodowe. Przynajmniej te, które akurat nie są Niemcami.
Zaskoczenia nie ma. 22 facetów biega po boisku, a na koniec wygrywają Niemcy – takie są zasady haratania w gałę. Jacek Saryusz-Wolski miał minimalne szanse na wybór. Pytanie brzmiało, czy Polska położy się Rejtanem, albo czy coś ugra. Rejtana nie było, a czy udało się coś wywalczyć, tego na razie nie wiemy.
Opozycja może być zadowolona. To dla niej pierwsze zwycięstwo od dawna, nawet jeśli przedłużenie pobytu Donalda nie przełoży się bezpośrednio na jej sytuację (chyba, że liczyć sytuację Grzegorza Schetyny w PO – szef Platformy nie musi się obawiać, że jego największy rywal wróci do Polski). Rząd z kolei sporo w ostatnich dniach zainwestował w walkę z Donaldem Tuskiem. Porażka nigdy chluby nie przynosi, ale być może irytacja wyborców na to, jak obcesowo obeszła się z Polską reszta Unii skłoni ich ku rządowi, a nie przeciw niemu. Tego dowiemy się pewnie w ciągu kilku dni. Kłopotem jest na pewno to, że Polska w głosowaniu została sama i nie wsparł jej nawet żaden z krajów naszego regionu.
Wybór Tuska nie oznacza zmiany kierunku, w jakim zmierza Unia Europejska. Potwierdza raczej to, że w UE coraz mniej znaczą państwa narodowe (przynajmniej te, które akurat nie są Niemcami). Przed wyborem mówiono, że szefem Rady Europejskiej powinien zostać były premier lub prezydent. W rzeczywistości w traktatach nie ma o tym ani słowa. Donald Tusk jest dopiero drugim szefem RE w historii, trudno więc też mówić o jakimś utartym zwyczaju. Zwyczajem było to, że poszczególne państwa same zgłaszały kandydatury swoich obywateli na różne funkcje. Tym razem Europa przeszła do porządku dziennego nad stanowiskiem kraju, z którego pochodzi kandydat. To może być najpoważniejszy skutek decyzji, jaka zapadła na brukselskim szczycie.