Jeśli uważam, że zabicie zwierzęcia jest morderstwem, to nie wystarczy mi, że sam jestem wege i chodzę w ubraniach z bawełny.
Od pewnego czasu trwa w Polsce kampania na rzecz wprowadzenia zakazu hodowli zwierząt futerkowych. Nie ma może takiego rozmachu, jak akcje w sprawie Puszczy Białowieskiej czy wycinki drzew i wiewiórek, ale skłania do pewnej refleksji.
Do intencji autorów akcji ekologicznych nie mam na ogół specjalnego zaufania. W 9 przypadkach na 10 chodzi nie wiadomo o co, czyli o pieniądze. A to ktoś zarabia na handlu limitami produkcji CO2, a to na ekologicznych żarówkach, których nikt po dobroci nie chciał kupować, bo były dziesięciokrotnie droższe od zwykłych, a to za pomocą haseł o matce Ziemi lobby atomowe walczy z węglowym i odwrotnie. Ekolodzy siedzą za to cicho, kiedy przed budową rury Gazprom detonuje niewypały pozostawione na dnie Bałtyku, emitując do wody chemiczne paskudztwa. Z akcją przeciw fermom lisów i norek jest moim zdaniem podobnie. Jeśli w Polsce, tak jak w kilku innych krajach fermy zostaną zamknięte, rynek przejmie ktoś inny. Kto? Odpowiedź na to pytanie mogłaby wyjaśnić, kto całą tę akcję wymyślił.
Przyjmijmy jednak, że intencje ekologów są szczere – w niektórych wypadkach na pewno tak jest. Jeśli ktoś na serio wspiera taką akcję, to najwidoczniej uważa, że albo warunki hodowli są tak fatalne, że nie da się ich naprawić, albo zdobycie futra nie jest powodem, żeby zabić zwierzę, albo zabicie go w ogóle jest złe. I ten ostatni sposób myślenia, choć być może wynika z empatii, jest na dłuższą metę bardzo szkodliwy. Jeśli uważam, że zabicie zwierzęcia jest morderstwem, to nie wystarczy mi, że sam jestem wege i chodzę w ubraniach z bawełny. Zrobię wszystko, żeby o morderstw nie dochodziło. I nie obchodzi mnie, że inni chcą jeść mięso, albo nosić kurtki ze skóry. Prawny zakaz i kary to oczywistość, tak samo jak wymuszenie na społeczeństwie zmiany obyczajów.
Takie podejście do ekologii jest bardziej niebezpieczne niż robienie ekologicznych akcji za pieniądze.