Publicyści sympatyzujący z opozycją, którzy wzywali, by „siedzieć w tej sali do oporu albo dać się wyprowadzić siłą” nie wyrażali zdania mas ludowych, tylko bronili własnych interesów. A nie są one do końca zbieżne z interesami działaczy Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej.
Słabość opozycji nie bierze się tylko stąd, że jej liderzy nie mają porywających osobowości i zaliczają spektakularne wtopy. Jej problemem jest też to, że czego innego chcą przeciętni zwolennicy opozycji, a czego innego grupy, stanowiące jej bezpośrednie zaplecze.
Statystyczny wyborca Nowoczesnej czy Platformy Obywatelskiej nie cierpi, rzecz jasna, PiS, ale to nie znaczy, że życzy sobie wielkiej rozróby, a już tym bardziej, że sam w takiej rozróbie weźmie udział. Publicyści sympatyzujący z opozycją, którzy wzywali, by „siedzieć w tej sali do oporu albo dać się wyprowadzić siłą”, nie wyrażali zdania mas ludowych, tylko bronili własnych interesów. A nie są one do końca zbieżne z interesami działaczy Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej.
Posłowie opozycji mogliby jakoś przetrwać najbliższe 3 lata, spokojnie budować, albo odbudowywać partie, punktować wpadki rządu. W przeciwieństwie do nich lewicowo-liberalne media są pod presją czasu. Z powodu zmiany władzy w 2015 r. ponoszą konkretne finansowe straty, bo nie mają państwowych reklam. Niektóre gazety są przez to w naprawdę trudnej sytuacji, więc obalenie rządu to dla nich kwestia życia i śmierci. Tak samo jak dla organizacji pozarządowych, które przyzwyczaiły się do obfitych dotacji czy dla ponadnarodowych korporacji, którym nie na rękę mogą być ustawy forsowane przez PiS. Także ludzie, którzy – powiedzmy – nie są i nie będą fanklubem Centralnego Biura Antykorupcyjnego, chcieliby zapewne wymiany ekipy rządzącej teraz, zaraz, bez względu na koszty. Tyle tylko, że te koszty ponosili politycy sabotujący obrady parlamentu. To oni coraz bardziej irytowali wyborców, może poza najbardziej zagorzałymi antypisowskimi szalikowcami. Dobitnie pokazała to frekwencja podczas demonstracji na ul. Wiejskiej. W pierwszych dniach okupacji sali plenarnej liczba protestujących z trudem dobijała do 2 tys. 11 stycznia – na przygotowanie tej manifestacji był miesiąc – przed sejm przyszło 300 osób. W tej sytuacji Grzegorz Schetyna i Ryszard Petru kilka razy zmieniali zdanie i taktykę, lawirując między sprzecznymi oczekiwaniami.
Dziennikarze „Wyborczej” mogli domagać się walki do upadłego, ale to Petru i Schetyna świecili za nich oczami, bo to oni wpakowali się w protest i musieli jakoś z niego wybrnąć. Wybrnęli tak, że opozycyjne media będą chyba musiały znaleźć nowego lidera walki z reżimem.