538 elektorów w poniedziałek wybierze prezydenta USA. Amerykanie głosują w wyborach na kandydatów, ale ich głos przypada wyłanianym przez partie elektorom; to oni zdecydują, kto zostanie prezydentem. Pojawiły się apele, by zablokowali Donalda Trumpa.
W bezpośrednim głosowaniu kandydatka Demokratów Hillary Clinton otrzymała więcej głosów Amerykanów, ale liczniejszych elektorów pozyskał Trump; przypadło mu 306 głosów elektorskich, a jego rywalce tylko 232.
Zgodnie z konstytucją USA i wolą ojców założycieli, Kolegium Elektorów ma być mechanizmem bezpieczeństwa, który ma uchronić naród amerykański od niebezpieczeństwa wyboru "demagoga" i sprawić, że padnie on na osobę "posiadającą w stopniu wybitnym wymagane kwalifikacje" - jak chciał pierwszy minister finansów Ameryki Alexander Hamilton.
Był on gorącym zwolennikiem powołania Kolegium Elektorów, mającego uchronić młodą republikę od rządów populistów, ludzi niekompetentnych lub wybranych na skutek machinacji czy presji inspirowanych za granicą.
Hamilton napisał, że utworzenie Kolegium Elektorów pozwoli, by o tym, komu przypadnie prezydentura decydowali "ludzie zdolni do najlepszej analizy przymiotów właściwych temu stanowisku i działający w warunkach sprzyjających rozwadze".
System głosowania z udziałem elektorów powstał jako kompromis między zwolennikami wyłaniania prezydenta w głosowaniu powszechnym i zwolennikami wyłaniania go przez Kongres.
Liczba elektorów w poszczególnych stanach zależy od liczby jego ludności. Mający najwięcej mieszkańców stan Kalifornia ma aż 55 elektorów, natomiast małe stany Delaware czy Maine - tylko po trzech. We wszystkich stanach (poza Nebraską i Maine) zwycięzca wyborów otrzymuje wszystkie głosy elektorskie, niezależnie od liczby oddanych na niego głosów. Ani konstytucja USA, ani prawo federalne nie nakazuje elektorom, by głosowali w taki czy inny sposób.
Do zapewnienia sobie prezydentury trzeba otrzymać poparcie większości, czyli 270 głosy elektorskie. Jeśli żaden z kandydatów nie zdobędzie co najmniej 270 głosów elektorskich, wówczas - zgodnie z konstytucją - prezydenta USA wyłoni Izba Reprezentantów, a wiceprezydenta - Senat.
W ubiegłym tygodniu niezależny ośrodek The Cook Political Report podał dostępne dane dotyczące wyników głosowania bezpośredniego; wynika z nich, że na Clinton zagłosowało o ponad 2,8 mln osób więcej niż na Trumpa.
Zwycięstwo kandydatki Demokratów w głosowaniu powszechnym, jak i zapewne obawy o nieprzewidywalność Trumpa i jego administracji sprawiły, że przed poniedziałkowym głosowaniem Kolegium powstały różne inicjatywy nawołujące elektorów do zagłosowania na kogoś innego niż prezydent elekt.
Apele takie wystosowała między innymi inicjatywa "Hamilton electors", która nazwała się tak na cześć Hamiltona. Jest to grupa elektorów, którzy apelują do pozostałych osób sprawujących te funkcje, by nie głosowali na Trumpa.
Ich przesłanie, przedstawione między innymi na wideo głosi: "Jeśli tylko 37 republikańskich elektorów zagłosuje na kogoś innego, Donald Trump nie otrzyma 270 głosów, których potrzebuje, by zostać prezydentem. 37 patriotów może ocalić ten kraj". Grupa Hamiltona ogłosiła, że zamiast oddawać głos na Trumpa elektorzy mogą poprzeć na przykład byłego sekretarza stanu Colina Powella, byłego gubernatora stanu Utah Jona Huntsmana czy gubernatora Ohio Johna Kasicha.
Ostatni raz kandydat Demokratów dostał więcej głosów, ale nie został prezydentem USA zdarzyła się w 2000 roku. Wiceprezydent Al Gore przegrał wtedy z George'em W. Bushem, który dostał o prawie 544 tys. głosów mniej. Sytuacja, gdy kandydat, który zdobył mniej głosów oddanych bezpośrednio zostanie prezydentem USA zdarza się w historii USA po raz piąty.
W historii USA było 157 tzw. "nielojalnych" elektorów, którzy nie zagłosowali na kandydata, który zwyciężył w ich stanie (przy czym zaledwie 9 od 1900 roku). To w rezultacie ich nielojalnego zachowania aż 30 stanów przyjęło z czasem regulacje nakazujące elektorom - pod groźbą kar finansowych - głosować na kandydata, który zwyciężył w ich stanie.
Krytycy systemu elektoralnego głoszą, że jest on skomplikowany, przestarzały i niedemokratyczny. Zwolennicy Kolegium Elektorów utrzymują, że obecny system wyborczy wspiera federalizm i gwarantuje stabilizację, sprawia bowiem, że liczą się wszystkie stany w USA, a nie tylko te największe.
"Washington Post" zauważa, że o ile jest to "technicznie możliwe, by Kolegium Elektorów zablokowało drogę Trumpa do Białego Domu", to jest to jednak wysoce nieprawdopodobne. Według sondażu CBS News tylko 37 proc. Amerykanów popiera pomysł, by elektorzy mogli zagłosować na kogoś innego, niż kandydat wyłoniony w głosowaniu powszechnym; 57 proc. respondentów jest temu przeciwnych.
51 proc. ankietowanych deklaruje, że co do zasady popiera ideę "nielojalnych elektorów", 57 proc. uważa, że zagłosowanie przez elektorów niezgodnie z zasadami obowiązującymi w danym stanie jest niewłaściwe i, jak wyjaśnia "WP", nie chodzi tu o to, że popierają Trumpa, lecz o samą zasadę.
Jednej z grup, które apelują do elektorów, by poparli innego kandydata niż prezydent elekt przewodzi profesor Uniwersytetu Harvarda Lawrence Lessig; przyznał on w rozmowie z "WP", że tylko 20 elektrów wyraziło zainteresowanie zagłosowaniem na kogoś innego niż Trump.
Agencja AP przepytała około 330 elektorów i nie znalazła poparcia na tezę, że tym razem może dojść do rewolty w Kolegium.